Po raz kolejny wracamy do La Restinga. Miejscowi półżartem mówią, że jesteśmy już "que familia". Bardzo pomaga to, że odkąd tu przypłynęliśmy, pilnie uczymy się hiszpańskiego i jesteśmy już w stanie pogadać o wielu rzeczach. Rozumiemy jak w rezerwacie może funkcjonować Bractwo Rybackie - skupia ona ludzi, którzy łowią tradycyjnymi metodami, nie na sieć ale na stalowy drut z haczykiem - jest to mniej efektywne, ale nie powoduje zniszczeń w okolicznym ekosystemie. Nasz dobrze wyposażony warsztat jachtowy pomaga zaprzyjaźnić się, gdyż często pożyczamy sobie na wzajem różne narzędzia.
Dowiadujemy się też, że kombinacja małej ilości ludzi i dużej ilości wiatru pozwala wyspie być niemal niezależną energetycznie - kilkanaście wiatraków dostarcza prądu dla całej wyspy i pompuje wodę do hydroelektrowni. W te rzadkie dni, kiedy wiatru nie ma, to ona dostarcza mieszkańcom prądu. Energia elektryczna jest też używana do odsalania wody, co pomaga plantacjom bananów i ananasów. Prawie wszystkie ananasy, które można zjeść na całych wyspach, pochodzą właśnie z El Hierro. Miejscowi zapewniają nas, że to najpyszniejsze ananasy na świecie. Trudno nam to zweryfikować, ale rzeczywiście są wspaniałe i trafiają do sklepów bardzo świeże, podobnie jak inne hodowane na miejscu owoce - avocado, papaje, mango czy figi. Smak nieporównywalny do kupowanych w Polsce.

Z lokalnych specjałów bardzo nam też smakują ryby. Sklep bractwa otwiera się w różnych godzinach - w zależności od tego kiedy przypłyną kutry; asortyment też jest różny i zależy od tego, co danego dnia wyłowią. Można dostać rybę wyfiletowaną, a osobno głowę i kości, co pozwala mięso usmażyć, a na reszcie ugotować pyszną zupę rybną wedle przepisu pań ze sklepu.
Nie mamy ściśle określonych planów wakacyjnych (dopiero planujemy gdzie przenieść nasz jacht za rok). Ponieważ Kamilce bardzo się podobały zeszłoroczne obchody Virgen del Carmen, decydujemy się zostać w La Restinga do połowy lipca. Codzienne chodzimy na plażę i jedyny w miasteczku plac zabaw. Jedna z mam, która pracuje w bractwie, zorientowała się, że Kama siedzi sama i z nikim się nie bawi, dlatego zwołała wszystkie dzieci, przedstawiła naszą córkę i poprosiła, żeby się nią zajęły. Trochę szło to opornie, bo nawet po polsku Kama nie jest zbyt chętna do kontaktów z obcymi dziećmi, ale znalazła się dziewczynka z Wenezueli, która mieszkała parę lat na El Hierro. Po wakacjach miała razem z mamą dołączyć do taty, który pracował w Norwegii. Jako, że obie panny mówiły po angielsku i obie czekała w życiu wielka zmiana w postaci pójścia do szkoły, dziewczyny znalazły wspólny język i do końca naszego pobytu bawiły się razem.
Na plaży z kolei zawsze znajdowały się dzieci, które z podziwem patrzyły na syreni ogon naszej córki. Kama wypatrzyła go w chińskim sklepie na Teneryfie i była gotowa poświęcić 10 euro z własnych pieniędzy żeby mieć to cudo. Długa rura z materiału zapinana z dołu na zatrzaski wprawdzie uniemożliwia chodzenie i znacznie utrudnia pływanie, ale za to pozwala się poczuć jak prawdziwa syrenka. Jako, że zwykle rozkładaliśmy obozowisko w cieniu, dosyć daleko od wody, Kamilka nakładała ogon na kocyku, następnie skakała w nim obunóż przez całą plażę, żeby w końcu z ulgą zanurzyć się w wodzie. Jedno co nam się w ogonie podobało, to że ostatecznie przekonała się do pływania z fajką - łatwiej jej było leżeć na wodzie ze spętanymi nogami kiedy nie musiała się co chwila wynurzać. Potem dowiedzieliśmy się, że kilkoro miejscowych dzieci też wybłagało u swoich rodziców takie wspaniałe ogony.
Na plaży poznaliśmy Romy i Resa - parę młodych Szwajcarów, którzy mieli dosyć życia w turystycznej miejscowości, a kiedy przyjechali na El Hierro poczuli, że to ich miejsce na ziemi. Kupili kawał pola z sadem figowo-opuncjowym i stopniowo budują tu swoje gospodarstwo. Tu też przyszła na świat ich córeczka Ronja. Urodzeni górale z ciekawością słuchali opowieści o morzu, a my historii o tym jak się na co dzień żyje na końcu świata.
Zuza odkrywa, że w Centrum Informacji Turystycznej jest wiele ciekawych materiałów i polecajek. O tym, że El Hierro jest geoparkiem i ma ponad 500 kraterów wulkanicznych wiedzieliśmy do początku, ale teraz dowiadujemy się, że jest tu cała sieć dobrze oznaczonych szlaków górskich. Ze względu na Kamę wybieramy te stosunkowo proste. W ten sposób zwiedzamy wilgotny las laurowy.



Odwiedzamy też Arbol Garoe, drzewo w skalnej niszy. Dzięki specyficznej budowie geologicznej podłoża, woda skroplona na liściach zbiera się w basenikach pod drzewem. Jest jej na tyle dużo, że nawet przy suszy utrzymywała przy życiu całą populację bimbaches - pierwotnych mieszkańców tej wyspy.


Fragmenty szlaku przechodzą przez malownicze tereny, całe czerwone od tlenku żelaza. Wszystko wygląda jak na Marsie, z tą różnicą, że czerwony kolor przełamują zielone drzewa i agawy. Wygląda pięknie.



W innej części wyspy rosną pachnące lasy iglaste.



Spotykamy też ciekawą roślinność.





Jak to w górach, towarzyszą nam piękne widoki.


El Hierro, pod kątem pieszych wędrówek, śmiało możemy polecić. Trasy są piękne i chyba rzadko gdzie wygląd terenu i roślinność zmienia się tak często.

Mniej więcej tydzień po protestach przeciwko aresztowaniu lidera opozycji w Senegalu, do La Restinga zaczyna przybywać wiele łodzi z uchodźcami. Wielkie, drewniane, z wierzchu laminowane "cayukos" przywożą od 60 do 120 osób.


Niektóre są w naprawdę kiepskim stanie - po wyciągnięciu z wody ciekną jak sito.

Dziwimy się, jakim cudem nie toną. Ktoś z miejscowych uświadamia nas, że te po prostu miały szczęście, bo wiele tonie po drodze. Sporo też nie trafia w Kanary, a potem łodzie pełne zwłok odnajdowane są na Karaibach.



Hierroańczycy reagują na napływ ludności spokojnie i przyjaźnie - machają i uśmiechają się. Jeden z ochroniarzy portu tłumaczy nam, że to ludzie z Afryki Subsaharyjskiej i nie robią problemów. Wolontariusze z czerwonego krzyża udzielają potrzebującym pierwszej pomocy i przewożą do centrum dla uchodźców. Następnie część ludzi jest odsyłana na inne wyspy lub do kontynentalnej Hiszpanii, a dla części szuka się zatrudnienia na El Hierro. Jedyne co naprawdę wkurza mieszkańców Restingi to cayucos, a właściwie brak decyzji co z nimi robić. Ze względu na rezerwat nie można ich zatapiać przy brzegu (co zresztą nie jest proste kiedy są w większości wykonane z drewna). Laminowane drewno nie nadaje się też do spalenia. Kolejne łodzie są więc wyciągane na brzeg, piłowane na kawałki i składowadowane na sąsiednich ulicach.





Silniki są niszczone i oddawane na złom, bo jeśli zostaną wystawione na sprzedaż odkupią je przemytnicy ludzi i użyją jeszcze raz.

Pewnego razu cayuko przypłynęło późno wieczorem, kiedy bractwo było już zamknięte. Jako, że wtedy byliśmy jedynymi żeglarzami w okolicy, szef portu poprosił Kamila o pomoc. Po oględzinach krypy padło "necesitamos la bomba" - jak się okazało chodziło o pompę. Pompa pomogła, ale zostawianie tak straszliwie cieknącej jednostki na wodzie mogłoby się skończyć źle, panowie więc ubrali się w jednorazowe kombinezony ochronne oraz maseczki i wzięli się za wyciąganie łodzi. Okazało się, że szef bardzo sprawnie porusza się dźwigiem. Kiedy dźwig był ustawiony nad dokiem i gotów do przyjęcia jednostki, Kamil usiadł za sterem cayuca a szef obsługiwał silnik, który był umieszczony bliżej środka łodzi. Bez większych problemów udało im się ustawić i wyciągnąć z wody łódź. Do rana została na dźwigu bo trzeba było ustalić co z nią zrobić.
Zastanawiamy się na ile sympatia do uchodźców wynika tu z historii mieszkańców - każda rodzina albo tu przyjechała, albo ktoś z niej wyjechał do Europy, Ameryki Południowej lub Północnej. Jeden z ochroniarzy był w Wenezueli pilotem wojskowym (nawet był kiedyś w Mielcu), taksówkarz, który nas wiózł jest argentyńskim inżynierem, który czeka na nostryfikację dyplomu. Pamiętają jeszcze czasy, kiedy na wyspie nie odsalano wody i ich rodziny uciekały, m.in. do Wenezueli. Teraz wracają i traktują uchodźców jak ludzi podobnych do siebie.
Mamy trochę czasu, więc wybieramy się na kilka nurkowań z "naszą" szkołą. Jak zwykle tu jest pięknie. Przy okazji robimy kurs na nowe uprawnienie - deep diver. Uczymy się jak na większych głębokościach zarządzać tlenem i dekompresją. Pod wodą rozwiązujemy różne ćwiczenia. Raz wychodzi z tego zabawna sytuacja. Kiedy Zuza z instruktorką rozwiązuje zadanie, Kamil zauważył blisko sporą rybę (groupera). Zaczął ją nagrywać i chciał złapać ujęcie razem z dziewczynami, dla oddania skali. Grouper widać zainteresował się tym co one robią i podpłyną na wyciągnięcie ręki. Instruktorka myślała, że to Kamil i chciała mu podać tabliczkę z zadaniem. Całą sytuację udało się nagrać.
Znowu zastanawiamy się, czy nie realizujemy naszego rejsu za szybko, skoro na maleńkim El Hierro można było spędzić tak pięknie kilka kolejnych lat.
Comments