2017 - Kolory Norwegii

By stubborn , 30 August 2017
Kolory Norwegii

W grudniu rodzi się nasza córeczka, Kamilka. Po tym, co widzieliśmy w Szwecji i Danii, wiemy, że z takim dzieckiem spokojnie da się pływać, planujemy więc kolejny rejs -pętlę po Norwegii. Stubborn dostaje dwa ważne elementy wyposażenia - radar i AIS. 

AIS to urządzenie, które wyświetla pozycje i prędkość okolicznych jednostek pływających na tle mapy. Działa na takiej zasadzie, że statki wyposażone w to rozwiązanie wzajemnie wysyłają sobie na wyznaczonych kanałach radia VHF informacje o pozycji GPS, kursie, prędkości, wielkości etc. Co ważne, wszystkie "pracujące", a więc duże i potencjalnie niezwykle groźne w razie zderzenia statki muszą mieć AIS. Kamil zdecydował się na urządzenie marki Matsutec - jego główną zaletą jest fakt, że ma wgrane niezłej jakości mapy na cały świat (choć informacje z AIS zawsze sprawdzamy na papierowych mapach).

Radar

Jako, że Zuza jest na macierzyńskim, a Kamil pracuje zdalnie, planujemy rejs wedle pogody. Postanawiamy wyruszyć mniej więcej w połowie czerwca, żeby wykorzystać długie dnie. Ruszamy z Warszawy samochodem wypakowanym po brzegi jedzeniem i pieluchami - już Dania była dla nas spożywczo dość droga, a Norwegia jest jeszcze pod tym względem gorsza.  Żeby "skompresować" zapasy, zsypujemy gorące kubki do butelek - będziemy je przygotowywać w naszych łódkowych, metalowych kubkach.

Zapasy

W Asaa zastajemy łódkę na wodzie i w dobrym stanie. Żeby uniknąć zawilgocenia wnętrza, jak się nam to zdarzyło w Łebie, przed wyjazdem zostawiliśmy w środku trzy wiadra z osuszaczami. Osuszacze leżały na przedziurawionej na środku folii, która przykrywała wiadro tworząc coś w rodzaju lejka (była zamocowana do brzegu wiadra poprzez owinięcie taśmą klejącą). Idea była taka, że osuszacz zbiera wilgoć z powietrza a następnie oddaje ją na folię. Woda spada przez dziurkę do wiadra, ale już z niego nie paruje. Patent zadziałał dobrze, ale zaskakuje nas ilość wody - w sumie zebrało się ok 15 l. Dodatkową zaletą rozwiązania okazało się to, że gdy wiadro się napełni, wtedy woda zalewa osuszacz położony na folii, co powoduje, że osuszacz przestaje działać i woda nie przelewa się poza wiadro. Innym razem, gdy jacht stał na lądzie, zostawiliśmy osuszacz w zlewie, jednak chemikalia zawarte w wodzie, cieknąc po dnie, uszkodziły farbę antyporostową. W związku z tym, do dziś stosujemy rozwiązanie z wiadrami i osuszaczami położonymi na folii. 

Musimy jeszcze postawić maszt. Ponownie wykorzystujemy to, że był zdjęty i montujemy na nim stopnie do wchodzenia. Wcześniej różne sytuacje pokazały, że warto takie schodki na maszt mieć. Kiedy je założyliśmy okazało się jednak, że w najmniej odpowiednim momencie zahaczają o nie fały. Szczególnie kiedy poluzowaną liną miota wiatr, a praca przy maszcie jest trudna ze względu na bujanie. Sposób na to podpatrzyliśmy dopiero we Francji. Wystarczy między stopniami na maszcie a wantami rozciągnąć cienkie linki dzielące olinowanie na stronę rufową i dziobową. W ten sposób liny nie mogą zawijać się wokół masztu i chwytać stopni.

Stopnie na maszt
Sposób aby fały nie zaczepiały się o stopnie na maszcie

Wstawiamy wkład do wózka Kamy na naszą koję - w nocy będzie spała z nami - a na dzień urządzamy jej kojec w mesie. Zastawiamy jedną z koi zakupioną w Kołobrzegu sztormdeską i ustawiamy coś w rodzaju fotelika z paczek pieluch, które przyjechały z nami. Do 'zagrody' trafiają też zabawki.

Koja 
19.06 ruszamy z Asaa do Skagen. Tam czaimy się na dobrą pogodę i trzy dni później przepływamy do Hunnebostrand w Szwecji. Zastanawiamy się, jak Kamilka będzie znosiła chorobę morską. Okazuje się, że zgodnie z tym co czytaliśmy, niemowlęta jej nie mają. Potem odkrywamy, że precyzyjnie rzecz biorąc, póki jest na piersi, nie ma żadnych sensacji nawet na silnej fali, jeśli jednak zje co innego może zwymiotować. Jako, że dopiero zaczynamy przygodę z rozszerzaniem diety, problem okazuje się marginalny.
Kolejnego dnia robimy następny przeskok, do Stavern. Po drodze Kamilowi udaje się złowić łososia. Przez następne dwa dni jemy tę pyszną rybę na niemal wszystkie posiłki - na ciepło zimno i w kanapkach.

Łosoś

 

Mięso

Witają nas widoki typowo kojarzone z Norwegią - surowe skały i małe, czerwono białe domki.

Domki

Wielką zaletą żeglowania w tym kraju jest możliwość parkowania 'na dziko' w zatoczkach przy klifach. Mieliśmy ze sobą publikację "Havneguiden", czterotomowy atlas, dzięki któremu można znaleźć miejsca do zacumowania, niejednokrotnie dogodnym wyjściem na ląd. Uwielbialiśmy ten sposób parkowania. Stosunkowo łatwo jest zatrzymywać się przy klifach (chociaż trzeba uważać na półki skalne tuż pod lustrem wody). Niejednokrotnie na skalnych ścianach są widoczne gotowe koła czy pachołki do cumowania. Pomaga posiadanie kilku własnych haków do wbijania w szczeliny skalne, używanie zapasowej kotwicy (wynoszonej na ląd i mocowanej w skałach), czy cumowanie do drzew długimi linami. 

Parkowanie

Trudniej jest zaparkować w niektórych zakamienionych zatoczkach, gdzie dobicie do odpowiedniego miejsca wymaga trochę manewrowania w skali znacznie za małej na dokładne posłużenie się mapą. Raz zdarzyła się nam w związku z tym nieprzyjemna sytuacja. Parkowaliśmy w takiej zatoczce, był pewien wiatr, ale bez większego zafalowania. Na silnku, powolutku, z założonymi okularami polaryzującymi szukaliśmy odpowiedniego miejsca. Raptem zaplątaliśmy się tak, że z każdej strony pokazały się kamienie i uderzyliśmy kilem. Natuchmiast wyłączyliśmy silnik aby nie stracić śruby i rozrolowaliśmy foka. Pomogła wprawa nabyta na Mazurach. Na chwilę położyliśmy jacht używając żagla i własnego ciężaru, za chwilę odbiliśmy w innym kierunku i udało się uwolnić, a za chwilę bezpiecznie zaparkowaliśmy. 

Parklowanie
Norwegia jest uderzająco piękna, ale jak na nasze standardy nieco zimna. Nasza szwedzka łódka była na taką ewentualność przygotowana - ma  namiot wieszany na bomie i rozciągany nad kokpitem - dobre rozwiązanie w czasie deszczu lub nieco chłodniejszej pogody. Stubborn jest też wyposażony w webasto, ale z niego korzystaliśmy bardzo rzadko, bo pobiera bardzo dużo prądu (teoretycznie webasto jest na ropę, ale zużywa 6A a na start, a po rozgrzaniu świecy żarowej 3A na stałe do zasilenia wentylarora. W efekcie bezpiecznie można z niego korzystać kiedy jest się na silniku albo podłączonym do kabla).

Meduzy

 

Fjord
 

Zatoka

 

Parking

 

Woda

 

Morze

 

Skały

 

Meduza

 

Wodorosty

 

Fjord

W Stavern trafiamy na Jonsok czyli Noc Świętojańską. W Norwegii ranga tego święta jest zbliżona do Bożego Narodzenia. Na zatokę wyległy przyzdobione zielonymi gałęziami i flagami łódki, oraz tratwa z grillem. Jak dla nas pogoda była bluzowo - kurtkowa ale niezrażeni potomkowie wikingów siedzieli na tratwie w kąpielówkach i od czasu do czasu ktoś wskakiwał do wody.

Jonsk
Zwiedzamy samo miasteczko Stavern i robimy spacer po okolicy. W lesie natykamy się na swoisty pomnik w postaci miny morskiej oraz na tajemniczą granitową piramidę.

Piramida
Zwiedzając kolejne zatoczki zachwycamy się ciszą, spokojem i piękną przyrodą. Bardzo podoba się nam infrastruktura turystyczna. Na bezludnych wysepkach przygotowane są małe pomościki, często też latryny i kosze na śmieci. Niby nic wielkiego, a bardzo ułatwia i uprzyjemnia żeglowanie.


Kamilka wygląda na bardzo zadowoloną z rejsu - jeśli pogoda jest lepsza wykładamy kokpit kocem i pozwalamy jej raczkować tam, jeśli jest gorsza siedzi z Zuzą w swojej koi. Jeśli ma ochotę zobaczyć tatę woła 'pap, pap!' i Kamil, który w takie dni steruje, zagląda do zejściówki. Z biegiem czasu młoda odkrywa, że może się podciągnąć i stanąć przy desce - odtąd często wstaje i obserwuje co robimy albo grzebie w zlewie. Pewnego dnia, kiedy jemy obiad udaje jej się przełożyć nogę przez sztormdeskę i wydostać się na zewnątrz. Do podłogi jest metr, więc na pewno bardzo by się obiła, na szczęście Zuza w porę wyciąga ręce i łapie dziecko w talerz pełen makaronu. Od tej pory Kamilka siedzi w swojej koi w szelkach i na lince podwiązanej do handrelingu - ma swobodę ruchów, a my spokojniejszą głowę, że nie wypadnie. 

Zlew

Podobnie w szelkach wychodzimy czasem na pokład.

Szelki

Czasem, nawet jeśli pogoda jest niezbyt ładna, siedzimy całą rodziną w kokpicie i podziwiamy widoki. Córka lubi nawet swój kapoczek w zwierzątka morskie i jest spokojna pod warunkiem, że Zuza trzyma ją na kolanach i śpiewa. Akurat wokalnych talentów Zuza jest pozbawiona całkowicie i repertuar ma ograniczony. W trakcie rejsu zdążyła sobie przypomnieć nie tyko szereg szant, klasyków rocka, piosenki turystycznej, a nawet pieśni legionowe, których uczyła się w głębokiej podstawówce.

Hamak

 

Jedzenie

28.06 przybywamy do sporego jak na Norwegię miasta Mandal, gdzie uzupełniamy wodę i jedzenie. Trafiamy chleb w bardzo atrakcyjnej jak na miejscowe warunki cenie. Okazuje się, że rząd dotuje pewne podstawowe wiktuały, tyle, że trudno na nie trafić, bo migranci (w tym Polacy) wykupują dostawy i mrożą. W Mandal spędzamy 3 dni i ruszamy dalej. Czujemy się już pewniej żeglując przy skalnych brzegach i przez to prawie nie dochodzi do niebezpiecznej sytuacji. Początkowo, pływając po Norwegii, skupialiśmy się na każdej plamce pstrokatej mapy tamtych rejonów (pod wodą jest mnóstwo igieł skalnych). Po pewnym czasie przyzwyczailiśmy się, że gdy odpływamy stosunkowo daleko od brzegu, nie ma już zagrożeń. Płynęliśmy tak sobie, jedliśmy obiad, ciągnęliśmy wędkę, aż zauważyliśmy, że przed nami fale jakoś dziwnie stoją w jednym miejscu. Natychmiast zrobiliśmy zwrot, zerknęliśmy na mapę i oczywiście płynęliśmy wprost na skały. Od tej pory staraliśmy się już nigdy nie przegapić czegoś takiego.


Na wysepce jednej z małych wysepek spotykamy całe pola kurek. Podłoże lasu było aż żółte. Zbieramy 2 kg i przestajemy, bo nie mielibyśmy jak zjeść ani przerobić większej ilości. Na wszelki wypadek konsultujemy z miejscowymi z sąsiedniego jachtu czy to na pewno jadalne grzyby, czy może coś podobnego. Miejscowi potwierdzają i wcale ich nie dziwią oszałamiające ilości darów natury. Po krótkiej rozmowie zapraszają nas do siebie i tak poznajemy państwa Nyborg. On jest weterynarzem, ona pedagogiem specjalnym. Rozmawiamy o życiu w Norwegii, o żeglowaniu z dziećmi (ich najmłodsze pociechy, bliźniaki, pierwszy rejs odbyły w wieku 7 dni - pogoda była bardzo dobra, a ojcu było w ten sposób łatwiej się zająć pozostałą piątką starszaków, a mamie z maluchami było w sumie wszystko jedno gdzie leżą).


Pan Nyborg zapewnia nas, że miejscowe łososie hodowlane są naprawdę zdrowe - parę lat wcześniej zostały zdziesiątkowane przez jakiegoś wirusa i okazało się, że zaszczepić się ich nie da, jedyną radą jest zapewnienie im dużej ilości miejsca i generalnie dobrych warunków życia - wtedy tylko ryby nie zarażają się tak łatwo. Pani Nyborg kontynuuje dzieło swoich teściów i propaguje model uczenia pojęć (concept teaching model). Pracując tymi metodami uzyskują naprawdę dobre wyniki zarówno z dziećmi z wadami rozwojowymi jak i zdrowymi. Cały program z gotowymi wzorami lekcji dostępny jest online - zależy im jedynie na jasnym zaznaczeniu skąd pochodzi i kto jest twórcą metody. Parę lat później dostałam informację, że ich praca zyskuje uznanie też w Polsce - na rynku pojawiła się książka Łatwa Matma oparta na tej metodzie.


11.07 dopływamy do Stavanger. Pogoda jak na norweskie lato dość typowa, +15 stopni i deszcz. Niezrażeni idziemy na spacer po mieście a potem do muzeum wydobycia ropy naftowej (Norsk Oljemuseum). W bardzo ciekawy sposób pokazano jak doszło do odkrycia złóż, jak przemysł się rozwijał i jak to wpłynęło na całe społeczeństwo, które od 1969 roku, od odkrycia złóż Ekofisk, przeszło ogromne zmiany. 

Model platformy wiertniczej

Zwiedzamy też muzeum poświęcone fabrykom sardynek w puszce. Kolejne europejskie wojny napędzały popyt na puszkowane rybki, bogate norweskie wody dostarczały surowca, więc przemysł kwitł. 

Wędzarnie sardynek
Wędzarnie sardynek

 

Ryby

 

Stanowisko
Na tym stanowisku pracownice pakowały rybki do puszek

 

Wyroby
Gotowe wyroby

Następnym istotnym punktem programu wycieczki jest Lysefjord i wycieczka na sławny punkt widokowy Prestikolen. Już sam fiord jest spektakularny. 

Prestikolen

 

Wodospad

 

Wodospad

Łódka została zacumowana bezpiecznie na dole, a my ruszyliśmy w góry. Generalnie na wyjazdach nie posługiwaliśmy się nigdy wózkiem, nosiliśmy Kamę w chuście. Ta metoda bardzo dobrze się nam sprawdzała.

Prestikolen

Droga na górę była stroma, ale warto było. Mimo że dzień był pochmurny, widok był spektakularny.

Góry

Podróżując po fiordach dokonaliśmy też dwóch ważnych odkryć dotyczących elektroniki. Po założeniu radaru trochę się nim  pobawiliśmy, stwierdziliśmy, że zużywa sporo energii i myśleliśmy, że się nie przyda. W Norwegii prawie nie ma nocy, więc kiedy mielibyśmy go użyć. Okazało się, że jednak się przydał. Któregoś dnia było mgliście już od rana, ale mimo wszystko widoczność była rozsądna. Natomiast kiedy już wpływaliśmy do kolejnego fiordu, zapadła mgła jak mleko. Nie było widać dzioba naszego ośmiometrowego jachtu. I w tym momencie zepsuł się AIS (potem okazało się, że miał słabo przylutowany kabel do złącza anteny GPS, co wcześniej się nie objawiało). Czyli Chińskie AIS nie są najlepiej wykonane. Ale co zrobić. Byliśmy już na podejściu do fiordu, gdzie otaczało nas wiele skalnych igieł i grzbietów. Straciliśmy widoczność, wokół było słychać tylko syreny mgielne. Naszą pozycję mogliśmy stale analizować na mapie korzystając z GPS w telefonie komórkowym, natomiast naturalnie, włączyliśmy też radar. Nie dość, że widzieliśmy wszystkie inne jednostki, pozwalał nam szybko orientować się w pozycji na papierowej mapie po namiarach i odległości do charakterystycznej linii brzegowej. Tego dnia okazał się bezcenny.

Mapy
Nasz AIS okazał się mieć też jeszcze jedną wadę - po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że widzimy wszystkie jednostki, ale nikt nie widzi nas, ani nie ma nas na stronach WWW monitorujących ruch statków. AIS miał mieć opcję transmisji, wszystko dało się skonfigurować i włączyć w menu, ale nie transmitował. W jakimś porcie, gdzie mieliśmy odebrać zapasowy silnik do autosteru elektrycznego (spalił się gdy autoster pracował przy wietrze około 7B). Kupiliśmy tam dodatkowo dłuższą, lepszą antenę. Ale nadal nie było nas widać. W końcu Kamil rozebrał AIS. Od razu rzucał się w oczy spalony dławik. Nie woziliśmy wtedy lutownicy, więc Kamil jakimś sposobem dolutował podobny dławik (zrobiony z kawałka miedzianego drucika) przy pomocy rozgrzanego gwoździa. Niestety pomiary obwodu nadajnika prostym multimetrem pokazały zwarcie tranzystora mocy. Był to tranzystor nie do wylutowania zwykłą lutownicą (montowany powierzchniowo) i przede wszystkim nierealne było kupienie gdzieś w pobliżu zamiennika. Kamil w zasadzie dla potwierdzenia, że jest spalony, przyłożył do niego napięcie wprost z akumulatora. Coś zadymiło spod tranzystora. Czyli wiadomo, nie będzie transmisji. Po złożeniu AISa, okazało się, że jednak pojawiliśmy się na stronach WWW. Diagnoza była taka, że pod tranzystorem musiało być zwarcie z miedzi na wadliwie wykonanej płytce drukowanej, które udało się przepalić i sprzęt zaczął transmitować. W kolejnym roku przywieźliśmy małą lutownicę na gorące powietrze i zapasowe tranzystory, ale "naprawiony" w Norwegii AIS transmituje do dzisiaj bez zarzutów. 

W kolejnych latach popracowaliśmy też nad zasięgiem. Na pokładzie pojawił się miernik impedancji anteny. Wstępnie dopasowaliśmy impedancję montując układ dopasowujący z odcinków kabla koncentrycznego. W kolejnym sezonie pojawił się już układ dostrajany, złożony z cewek i kondensatorów nastawnych. Na pokładzie pojawiły się też lutownice - gazowa, 12V, 230V, dmuchawa gorącego powietrza 230V oraz zapas podstawowych elementów elektronicznych.


Generalnie elektronika na jachcie jest niesamowicie wygodna i ułatwia życie, ale wymaga prądu. Na Stubborn instalacja pochodzi z lat siedemdziesiątych, co znaczy, że jest w niej zwykły regulator do alternatora (samochodowego, instalowanego dawniej na jachtach). Regulator tego typu reguluje wzbudzenie względem napięcia w instalacji (nie ma pomiaru prądu). Ustawiony na zbyt małe napięcie ładowania, pod obciążeniem nie dostarcza odpowiednio dużego prądu aby ładować akumulator i jednocześnie zasilać radar. Z kolei nastawiony na za duże napięcie ładowania, generuje bardzo duży prąd na głęboko rozładowanym akumulatorze i powoduje jego uszkodzenie (tak straciliśmy całkiem nowy akumulator żelowy). W naszej sytuacji obejściem problemu okazało się wstawienie dużego rezystora i antyrównoległej, dużej diody. Nie jest to rozwiązanie optymalne (jak dzisiejsze systemy zarządzania bateriami i ich ładowaniem), ale przez wiele następnych lat okazało się wystarczające i działa do dzisiaj. 

Na kolejnym przystanku widzimy w wodzie wiele pustych muszli ostryg. Dalsze obserwacje doprowadzają nas do wniosku, że ktoś tu je znalazł i się nimi posilił. Postanawiamy też się rozejrzeć i trafiamy na niewielkie poletko ostryg. Nie jesteśmy na tyle odważni, żeby zjeść je w sposób klasyczny - na żywo z cytrynką - ale wujek Google twierdzi, że ostrygi można tez spożywać na gorąco. Gotujemy więc gar i pożeramy. Rzeczywiście, świeże są pyszne. 

Ostrygi

Rybne wody Norwegii ściągają wędkarzy z całej Europy, bo da się tu wyciągnąć naprawdę dużo, często wielkich ryb. Kamil jest cały dumny i szczęśliwy, kiedy wyciąga ogromnego dorsza. 

Dorsz

Mina mu rzednie, kiedy patroszy rybsko. W mięsie są jakieś czerwone robale. Wycina zainfekowane fragmenty, a z reszty robi curry, ale zjada je sam, bo Zuza stanowczo odmawia próbowania zakażonej ryby. Przy następnych łowach Kamil decyduje się już na coś bezpieczniejszego - mniejsze przynęty pozwalają chwytać makrele (przynęta nie może być za duża, dosłownie kilka włosków nitki, kolorowy koralik, etc.). Jednak przy patroszeniu znów okazuje się, że mają robaki, tym razem małe białe, zwinięte w serpentynę. Nie w mięsie, tylko na narządach wewnętrznych. Żeby nie wyrzucać tylu już złowionych ryb, na które nikt nie ma ochoty, nabywamy pułapkę na kraby. Z tego co twierdzi sprzedawca w sklepie, wolno je łowić w określonych miejscach, tak, żeby nie przeszkadzać w rozmnażaniu homarów. Znajdujemy miejsce, które wygląda obiecująco, wrzucamy do pułapki makrele na przynętę  i zastawiamy sidła. Wrzucamy je po południu, żeby kraby miały całą noc na wlezienie do środka. Przepisy stanowią, że taka pułapka musi stać na odpowiedniej głębokości (z powodu ochrony Homarów). Nie mamy odpowiedniej boi do oznaczenia liny, więc przywiązujemy plastikowe pływające wiosło, które zostało nam po poprzednich właścicielach jachtu i zadowoleni idziemy spać. Rano odkrywamy, że w nocy silny wiatr i fala przesunęły naszą pułapkę dalej od brzegu i zupełnie nie wiadomo gdzie. Kamil nie może się pogodzić ze stratą, zaczyna odtwarzać naszą wczorajszą trasę z AISa i opływać miejsce wrzucenia pułapki coraz większymi kręgami, aż w końcu wydaje mu się, że widzi zarys wiosła pod wodą (widać bardzo dobrze, jednak poszukiwania utrudniają liczne meduzy). Wyskakuje i nurkuje w lodowatym Morzu Północnym. Udaje mu się dostać do wiosła i wyciągnąć je na łódkę. Wyciągamy też pułapkę. Okazuje się, że poświęcenie się opłaciło - mamy 13 wielkich krabów.

Wiosło

 

Kraby

Gotujemy je i następnie rozdłubujemy. Jako, że skorupiaki są okazałe, pancerze mają już grube. Żeby dobrać się do mięsa musimy kombinerkami rozkruszyć twarde szczypce i nogi. Nie gardzimy też brązowym mięsem ze skorupy. Następnie wygiętym drucikiem wygrzebujemy to, co jadalne z pokruszonego pancerza. Jako, że nie mamy lodówki operacja nie może czekać. Łupiemy kraby do północy oświetlając sobie stanowisko pracy lampą naftową. 

Lampa

Mamy w efekcie około kilograma krabiego mięsa i przez najbliższe półtora dnia króluje ono na naszym stole - jest w różnej formie na wszystkie posiłki.


W którymś porcie Kamil zagaduje patroszącego ryby wędkarza o robaki. Okazuje się, że ryby zarażają się jedząc kryl i praktycznie wszystkie to mają. W warunkach przemysłowych są one wycinane z mięsa, ale przemrożenie lub przegotowanie też je unieszkodliwia tak, że miejscowi w ogóle się tym nie przejmują. Więc też nie myślimy wiele o robakach i ryby wracają na nasz stół. Świeże makrele są przepyszne. 

Makrele

Po drodze popsuł nam się rozrusznik. Silnik można uruchamiać korbą - stara dobra konstrukcja. Na szczęście pracuje drugi, dodatkowy alternator (standardowo rozrusznik ładuje akumulatory po uruchomieniu silnika). Okazuje się to istotne, gdyż silnik jest chłodzony glikolem poprzez wymiennik ciepła, co ogranicza odkładanie się kamienia w silniku. Awaria systemu elektrycznego skutkuje szybkim zagotowaniem glikolu, co kilka razy się zdarzyło. Ostatecznym rozwiązaniem byłoby podłączenie węża z wodą chłodzącą wprost do silnika, ale tym razem chłodzenie działa i nie ma takiej potrzeby. 

Silnik

Rejs był długi i ciekawy, ale dni się robią co raz krótsze a i temperatury nie rozpieszczają - najwyższy czas wracać. Przepływamy przez Kattegat lądując znów w Danii i 16.08 zapływamy w do gościnnego Asaa. Do naszego portu podchodziliśmy tym razem w nocy. Wiatr zero, fali zero, znany nam nabieżnik. Mimo mielizn pełen spokój. To uśpiło naszą czujność i przy podejściu do pomostu obiliśmy lampę nawigacyjną o drewniany poler, na jakich typowo zakłada się cumy rufowe w skandynawskich portach. Lampy obijaliśmy potem jeszcze kilka razy w różnych sytuacjach. Po prostu wystające plastikowe lampy nie nadają się do montażu na koszu Albina Vegi. Sprawdzają się tam tylko małe, stalowe, oryginalne lampy, które po kilku latach i uzupełnianiu zapasów plastikowych lamp na zmianę, Kamil finalnie odnowił, uszczelnił i wróciły na swoje miejsce.

Wędka

 

Evening


 

Comments