Tym razem przylatujemy do Niderlandów samolotem. Bez problemu udaje nam się dostać do miasteczka s’Gravendeel, ale tam odkrywamy, że w niedzielę do naszej miejscowości autobusu nie ma. Dziesięciokilometrowy marsz z dwuipółletnim dzieckiem oraz bagażem nie bardzo się nam uśmiecha. Na szczęście lituje się nad nami pewien starszy pan i podwozi nas do samego portu.
Przekonujemy się, że najpewniejszym środkiem transportu jest tu rower. Jak to w Niderlandach, wypożyczenie roweru z fotelikiem nie stanowi najmniejszego problemu. Do kompletu dostajemy największe sakwy rowerowe z jakimi w życiu jeździliśmy i udajemy się do miejscowego Lidla po zakupy spożywcze.
Nasz wiekowy jacht od początku był mocno "zaplamiony". Odcieni żółci i brązu niczym nie mogliśmy zmyć z żelkotu mimo stosowania różnych polecanych w kolejnych miejscach specyfików. Dopiero w Strijensas polecono nam produkt, po którym kadłub zrobił się z nowu biały - kwas szczawiowy (oxalic acid).
Pływając sporo na silniku nauczyliśmy się też tak banalnej i pewnie dla wielu osób oczywistej rzeczy jak obsługa naszego nowego modelu radia VHF. Wcześniej używaliśmy radia z bakelitową słuchawką, taką jak do dawnego telefonu stacjonarnego. Nasze nowe radio ma jednak głośnik i "gruszkę" z mikrofonem. Początkowo mieliśmy spory kłopot ze słuchaniem korespondencji w czasie pracy silnika, szczególnie gdy zajmował się tym sam sternik z kokpitu. Dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że "gruszka" także ma wmontowany mały głośnik i zależnie czy nadajemy czy słuchamy, przykładamy ją do ucha lub do niej mówimy. Czyli w zasadzie pełni tą samą funkcję co wcześniejsza słuchawka.
Generalnie pływanie po rzekach i kanałach było miłe i bezpieczne, ale uświadomiliśmy sobie, jak bardzo trzeba uważać w takich miejscach na barki. Widzieliśmy te łodzie rozładowane, kiedy burta wystaje 3-4 metry nad powierzchnię wody i załadowane, kiedy na powierzchni zostaje niecały metr – to nam uświadomiło jak wielką masę ma taka barka. Co za tym idzie, inercja takiej jednostki jest duża, a jeśli do tego trafi na jakiś prąd albo wir może ją naprawdę porządnie zarzucić. Kiedyś prawie że nie zostaliśmy uderzeni przez takiego wielkoluda – kapitan widział co się dzieje, ale pokazał nam gestem, że mamy uciekać, bo on nic zrobić nie może.
Wkrótce opuściliśmy gościnne wody Holandii i ruszyliśmy dalej na zachód. Planowaliśmy dwa postoje w Belgii, ale wiało tak dobrze, że zapłynęliśmy od razu do Niuevepoort. Nie było tam sławnych miejscowych frytek, za to kupiliśmy echosondę. Stara się uszkodziła i bardzo jej brakowało.
Wpływając na wody Francji popełniliśmy małe faux pas – na podejściu do portu uświadomiliśmy sobie, że nie mamy francuskiej banderki do powieszenia pod salingiem. Było nam tym bardziej głupio, że hafenmeister Francuz przywitał nas polskim "Dzień Dobry!". Tuż po zacumowaniu polecieliśmy do najbliższego sklepu i nadrobiliśmy niedopatrzenie. Potem jeszcze wielokrotnie mieliśmy okazję się przekonać, że opinia iż Francuzi nie mówią po angielsku jest fałszywa. Nasz francuski ogranicza się do pardon, merci i s'il vous plaît, a mimo to wszędzie dogadywaliśmy się z łatwością. Miejscowi, i to nie tylko ci, którzy z turystyki żyją, wykazywali się bezinteresowną życzliwością.
W Calais odpoczywamy jeden dzień. Jest tam dosyć znane muzeum sztuki nowoczesnej, ale kontemplacja sztuki w towarzystwie dwuipółletniego dziecka jest naprawdę trudna. Mimo, że pogoda jest średnia ruszamy na plażę, gdzie Kamilka z lubością grzebie w piasku. W Bolugne trafiamy na Święto Morza. Atrakcji jest mnóstwo, znajdujemy też coś dla Młodej w namiocie biologów i rodzice dowiadują się jak wyglądają jajka płaszczek.
12.07 dopływamy do Dieppe.
Marina jest wielka, więc przejście od naszego miejsca postojowego do kapitanatu to niezły spacer.
Po drodze mijamy łódkę, którą ktoś zostawił na wodzie na dłuższy czas bez opieki - widok trochę nas mrozi - mimo, że pierwotnie jacht był dobrze zacumowany, część lin się przetarła i łódź waliła w pomost tak długo, aż na dziobie zrobiła się dziura wielkości pięści. Rozważaliśmy wcześniej zostawienie Stubborn na wodzie, ale teraz cieszymy się, że znaleźliśmy miejsce, gdzie nasz jacht będzie mógł stać na lądzie.
Samo miasto robi na nas bardzo dobre wrażenie - kamienne uliczki tętnią życiem, bo akurat trafiamy na targ. Nabyliśmy kawałek regionalnego sera oraz rybę, którą pan nam na miejscu wypatroszył, a wnętrzności rzucił mewom. Ptaki się zleciały, co wywołało u Kamilki dziki entuzjazm. Wtedy facet zaczął specjalnie wybierać ze swojego straganu co mniejsze rybki i rzucał je ptakom tylko po to, żeby sprawić Młodej przyjemność. W świetnym nastroju wróciliśmy na łódkę, żeby zjeść nasze zdobycze.
Z Dieppe przepływamy do Le Havre a następnie do St Vaast.
Na chwilę opuszczamy Francję i udajemy się na Channel Islands. Stajemy na boi przy wiosce Omonville-la-Rogue, by następnego dnia rano ruszyć na wyspę Sark, którą oglądamy tylko z kotwicowiska. Choć to zaledwie 32 km od wybrzeża francuskiego, Sark podlega Koronie Brytyjskiej. Do 2008 było ostatnim feudalnym państwem Europy, ale pod wpływem milionerów, braci Barclay, zmieniło ustrój na nieco bardziej demokratyczny (choć wciąż wiele praw obowiązujących jego 500 mieszkańców pochodzi wprost ze średniowiecza).
Wokół Channel Islands prądy pływowe są na tyle silne, że w pewnym momencie motorowaliśmy i płynęliśmy na żaglach, a około godziny cofaliśmy się. Trzeba uważać!
Następnego dnia cumujemy na Gurernsey. Ponieważ nie jest ono częścią Unii Europejskiej, zanim możemy zejść na ląd, musimy przejść procedurę migracyjną - jacht wywiesza żółtą flagę Q i czeka na urzędnika. Wszystko brzmi bardzo groźnie, ale procedura okazuje się raczej szybka, a portowcy są sympatyczni. Choć wyspy te nie są formalnie częścią Zjednoczonego Królestwa, a jedynie terytoriami zależnymi Korony Brytyjskiej, wita nas iście angielska pogoda – kilkanaście stopni i mżawka. Nie przeszkadzało to wcale Gurnseyczykom świętować Harbour Carnival. Wydarzeń było wiele i różnorodne.
Oglądamy wyścig gumowych kaczuszek, przeciąganie liny nad wejściem do portu (przegrana drużyna wpada do wody) oraz konkurs lotów na byle czym - wbrew nazwie lot jest najmniej istotną częścią pokazu - najważniejszy jest kostium i efektowne wpadnięcie do wody. Zuzie chyba najbardziej podoba się zespół przebrany za mewy i frytki, ale konkurencja jest naprawdę silna. Bierzemy też udział w biciu rekordu Guinnesa. Jesteśmy elementami najdłuższego łańcucha ludzi, którzy stoją jeden za drugim i poklepują się po plecach.
Ze względu na specyficzną sytuację polityczną (Gurensey zależy od Króla Brytyjskiego jako dziedzica Księstwa Normandii, ale nie jest częścią Zjednoczonego Królestwa) Guernsey ma pewne cechy raju podatkowego, dlatego decydujemy się kupić tam ratunkową tratwę oceaniczną. Okazuje się, że nie oszczędzamy aż tyle ile myśleliśmy, ale i tak chcieliśmy tę tratwę mieć zanim wypuścimy się na Zatokę Biskajską.
Po dwóch dniach wracamy z powrotem na kontynent, do Paimpol. Pogoda od razu się poprawia i w słońcu miasteczko wygląda bardzo malowniczo, choć znów wpłynięcie tu wymaga bardzo starannego pilnowania pływów - kiedy woda odchodzi jedynym dowodem, że da się w to miejsce dostać morzem, są boje szlakowe leżące w błocie.
Krótkimi przeskokami posuwamy się na zachód. Z miejsc, które robią na nas wrażenie, trzeba wspomnieć o Camaret-sur-Mer. Ze względu na korzystny układ wybrzeża miejsce to służy rybakom i żeglarzom od wieków. Przy falochronie stoją wraki kutrów, które już wyszły z użycia.
Pod sufitem surowego kościółka w stylu gotyckim wiszą modele żaglowców. Siłą rzeczy dumamy o tych, którzy przed nami przemierzali te piękne ale zdradliwe i wymagające wody.
Kamil ma podejrzenie, że któryś z przepustów dennych zaczął przeciekać. W zęzie zbiera się woda - co trzy dni dwa wiadra. Bardzo nas to martwi. Pierwotnie planowaliśmy zakończyć ten rejs na wschodnim brzegu Zatoki Biskajskiej, ale przez cały czas mamy świetne wiatry i docieramy w pobliże mariny już w połowie wakacji. Poprzedniej zimy Kamil zrobił gruntowne rozeznanie potencjalnych "zimowisk" i z zapasem czasu, który mamy, spokojnie moglibyśmy popłynąć do kolejnego sensownego miejsca nawet w Portugalii tyle, że w wielu z nich łódki zostają na zimę w wodzie, a wtedy przeciek jest śmiertelnie groźny dla jachtu.
Siłą rzeczy, w łodzi w ogóle jest dosyć wilgotno, więc póki nie chlusta, ciężko znaleźć winowajcę. W końcu doktor inżynier znajduje sposób. Wykłada dno łodzi kawałkami papieru toaletowego i obserwuje gdzie papier zamaka najbardziej.
Okazuje się, że leje się przez przepust od mechanicznego logu zliczającego dystans, który i tak dawno nie działał. Żeby wymienić przepust należałoby wyciągnąć łódź na brzeg, ale zajęłoby to parę dni i kosztowało sporo, więc decydujemy się załatwić sprawę na wodzie. Kamil luzuje przepust wewnątrz łódki a następnie nurkuje i go wykręca od spodu. Zuza czai się na górze i kiedy woda zaczyna sikać do środka, zatyka pięciocentymetrowej średnicy otwór piętą. Zuza siedzi bez ruchu, a Kamil raz po raz nurkuje i oczyszcza dno przy dziurze, a następnie dopasowuje nową uszczelkę. W końcu jeszcze jeden nur i wtyka od dołu nowy przepust, a Zuza dokręca go z góry. Cała operacja zajęła około godziny i poszła gładko. Stubborn przestaje ciec.
Efekt uboczny operacji jest taki, że Kama przez kolejne dwa tygodnie miała nową zabawę. Darła papier toaletowy i wciskała wszędzie, żeby szukać przecieku. W ogóle nie chciała wychodzić na pokład, tylko siedziała w środku jachtu i z przejęciem darła kolejne rolki papieru toaletowego. Zastanawialiśmy się, czy równie udane wakacje miałaby zamknięta w kibelku w domu?...
Potwierdzamy, że portugalska marina Povoa de Varzim będzie miała dla nas miejsce i decydujemy się przepłynąć Biskaje - zatoka jest znana ze swojej kapryśnej pogody, a prognozy mamy bardzo dobre. Poza tym, teraz jesteśmy rozpływani. Gdybyśmy mieli w przyszłym roku zaczynać "z grubej rury", choroba morska mogłaby nam dobrze dać w kość, co bywa niebezpieczne, a zawsze jest bardzo nieprzyjemne. Rachujemy czas oraz pieniądze i decydujemy się przeciąć Zatokę mniej więcej w połowie jej długości. W Port-Haliguen spotyka nas sztorm. Wieje koło 8B i morze wygląda naprawdę groźnie. Cieszymy się, że jesteśmy schowani w porcie.
Następnego dnia wszystko powoli się uspokaja więc decydujemy się wyruszyć na kotwicowisko przy Belle Ile. W ten sposób oszczędzimy rano wiele czasu. Wypłynięcie z portu zawsze sporo zajmuje, a ruszenie z kotwicy to kilka minut. Na morzu okazuje się, że sztorm uspokaja się naprawdę powoli - wiatr jest może i mniejszy ale fala duża i bardzo nieprzyjemna. Ok 10 mil przepływamy w trzy godziny ale jesteśmy zmęczeni jak po całym dniu. Na szczęście kotwicowisko jest dobre, a w nocy pogoda się uspokaja zupełnie, tak że przynajmniej wysypiamy się porządnie.
Następnego dnia ruszamy na Ile d'Yeu, nocujemy na kotwicy i ruszamy na zachód. Mamy do przebycia 350 mil non stop. Wiatr jest bardzo delikatny tak, że nawet decydujemy się wyciągnąć na chwilę spinakera.
Mamy jednak trochę stracha przed tym wielkim silnym żaglem i go chowamy. Kiedyś, gdy nie zrzuciliśmy go natychmiast jak wiatr zaczął tężeć, mieliśmy potem spory kłopot. Coś się zblokowało na topie masztu, a jacht pędził z prędkością graniczną. Momentami zaczęło nas kłaść i strach było wchodzić na maszt. W końcu spinaker pękł i udało się go opanować. A potem ileś godzin szycia (do czego zresztą trzeba się przyzwyczaić).
Więc płyniemy może wolniutko, ale za to spokojnie. Mamy czas wędkować i napawać się spokojem oceanu. Oczywiście zupełnego spokoju ducha na tak długim przelocie nie mamy. Mimo, że znamy prognozę pogody, jesteśmy wyposażeni w AIS, radio, tratwę oceaniczną i szereg innych niezwykle pomocnych urządzeń, cień niepokoju zawsze pozostaje. Jedno z dorosłych zawsze musi siedzieć za sterem, drugie śpi albo zajmuje się dzieckiem. Wypoczynku jest mniej niż przy jednodniowych przeskokach. Kamil, jako najbardziej doświadczony, czuje się odpowiedzialny za nasze bezpieczeństwo i nawet kiedy jest jasny dzień, a Zuza siedzi za sterem, nie jest w stanie całkowicie się odprężyć i głęboko zasnąć.
Kama zajmuje się ulubioną w tym momencie zabawą, szukaniem przecieków, czyli drze i upycha wszędzie papier toaletowy. W pewnym momencie przypływają do nas delfiny. Na naszym jachcie widzimy je po raz pierwszy, więc wołamy Kamę na pokład. Dziecko jest przyzwyczajone, że coś lepszego niż sam ryż lub makaron da się zjeść gdy coś złowimy. Więc delfiny interesują ją tylko w tym sensie - "Tato, dawaj wędkę"... "Ale delfinów się nie je" tłumaczymy. Kama na to "Przecież mamy patelnię i usmażymy...".
Delfiny są bardzo przyjazne. Płynął obok nas, skaczą i podobno reagują na klaskanie, ale wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Kiedy siedzimy na dziobie podpływają bardzo blisko i nas oglądają. Przechylają się na bok, tak żeby dokładnie nas widzieć jednym okiem. Jednak kiedy Kamil delikatnie dotknął jednego, wszystkie natychmiast uciekły. Są to jednak dzikie zwierzęta i mimo wielu historii o uratowanych rozbitkach podobno potrafią być niebezpieczne kiedy poczują się zagrożone, szczególnie wobec młodych (mogą ugryźć, a także staranować i połamać żebra).
Na szczęście przelot nie jest zbyt długi - po dwóch dniach i osiemnastu godzinach wpływamy do Gijon.
Marina jest duża i wygodna. Mimo, że wpływamy w środku nocy, nie mamy z tym problemu. Po niemal trzech dniach na wodzie Zuza zachwyca się lądem i Gijon wydaje jej się niezwykle piękne. Kamilce też się bardzo podoba - jest zachwycona palmami i jak nakręcona biega po deptaku. Zauważamy, że miejscowi, szczególnie starsi państwo na ławeczkach, zwracają uwagę na biegające dziecko i bardzo nerwowo się rozglądają póki nie zidentyfikują rodziców malucha - nie mniej gdyby Młoda się zgubiła byłby spory problem - nawet jeśli dosyć dobrze rozumie angielski to nie byłaby w stanie wytłumaczyć skąd jest i jak się skontaktować z rodzicami. Obiecujemy sobie, że na przyszły rok zrobimy jej niezgubkę - silikonową opaskę, na której są wycięte, ale nie wymalowane, nasze numery telefonów - z daleka wygląda jak zwykła opaska, ale w razie zagubienia dziecko łatwiej uzyska pomoc. Później wielokrotnie korzystamy też z niezgubki w Polsce - za każdym razem kiedy idziemy w tłumne miejsce. Uzgodniliśmy z Kamilką, że szuka policjanta, pokazuje, prosi o pomoc i pokazuje opaskę. Na szczęście nigdy dotąd nie musieliśmy sprawdzać czy ten środek ratunkowy zadziała.
Po niemal trzech dniach płynięcia, trzy dni odpoczywamy na lądzie - kręcimy się po mieście i wylegujemy na plaży.
Stojąc w porcie poznajemy też innych żeglarzy. Facet, który stoi obok nas planuje samotnie przepłynąć Atlantyk a następnie odesłać łódkę do Europy w kontenerze. Taka opcja nie przyszła nam nigdy do głowy, ale dobrze wiedzieć, że takie rozwiązanie jest praktykowane.
Zuza biegnie do apteki po leki na zatwardzenie. Z użyciem słownika tłumaczy problem, ale po obrazku orientuje się, że lek, który dostała ma odetkać zatoki, tymczasem problem jest na przeciwnym końcu organizmu. Skrępowany aptekarz przeprasza bardzo. Chłopak świetnie mówi po angielsku, ale okazuje się, że Zuza użyła angielskiego słowa, które bardzo przypomina hiszpańskie określenie kataru.
Po dłuższym popasie ruszamy dalej do Luanco i na kotwicowisko z małą czarną plażą, żeby dziecko mogło się pobawić w piasku.
Plaża jest ok, ale temperatura wody na już niemal otwartym Atlantyku nie bardzo różni się od bałtyckich standardów, o dłuższych kąpielach nie ma mowy. Po wypoczynku na łonie natury lądujemy w Ribadeo, mieście zasiedlonym od epoki żelaza.
Swego czasu miało ono silne związki z Europą Wschodnią szły przez nie towary znad Bałtyku, później straciło na znaczeniu na rzecz Gijon. Dawną zamożność miasta widać w pięknej architekturze. Pełno tu też małych knajpeczek, w których miejscowi spotykają się na kieliszek wina i tapas. Z miast na północy Hiszpanii zwiedzamy jeszcze Viveiro, decydujemy się natomiast ominąć a Corunię i parę następnych nocy spędzamy na różnych kotwicowiskach. Jako, że pogoda jest spokojna, chodzimy na brzeg poplażować i pospacerować.
17.08 zawijamy do Baiony (ale nie tej od bajońskich sum). Zwiedzamy miejscową twierdzę i podziwiamy replikę 'Pinty' - pierwszego europejskiego statku, który wrócił z Ameryki i ogłosił sukces wyprawy Kolumba. Jesteśmy nieco zaskoczeni stosunkowo małymi rozmiarami karaweli.
Jeszcze jedna noc na kotwicy i docieramy do naszego portu przeznaczenia, mariny Povoa de Varzim.
Zimą napisaliśmy maile do wszystkich portów w obszarze setek mil wybrzeża, gdzie potencjalnie możemy zakończyć tegoroczny rejs. Ceny zaczęły być wyższe niż wcześniej, około półtora tysiąca Euro. Povoa nie dość, że miała wygodne położenie - 30 km od Porto, to zaproponowała cenę 700 EUR. Za te pieniądze można było zostać na wodzie, lub stać na lądzie, trzeba byłoby tylko dopłacić za stojak. Nie wydawało się to dziwne po małej miejscowości w Holandii, gdzie ze stojakiem i wszystkim, za zimowanie zapłaciliśmy podobną kwotę. Rozważaliśmy też zostawienie Stubborn na wodzie, żeby zredukować koszty, ale wspomnienie jachtu z dziurą w dziobie, który widzieliśmy w Dieppe, zdecydowanie chłodzi nasz entuzjazm do tego pomysłu.
Spacer po marinie utwierdza nas w przekonaniu, że nie chcemy tam zostawić jachtu na wodzie. Przy typowym kierunku zimowych sztormów, port jest całkowicie otwarty na fale. Dalej chwila czytania w internecie i to się potwierdza. Ktoś zimował na wodzie, ale sześć osób chroniło jacht przy każdym sztormie. Coś nie dla nas, skoro wracamy do pracy na 10 miesięcy. No więc, w tej samej cenie proponowali stanie na lądzie, tylko dopłata za stojak... I tu się pojawił problem. Port wspomaga finansowanie UE. Grunt jest portu. Dźwig jest portu. Obsługa portowa. Wszystko za publiczne pieniądze. Ale stojak pod jacht wypożycza tylko jedna prywatna firma. Były dwie, ale do drugiej brak kontaktu. A u tej jednej, jedynej, wypożyczenie stojaka to 700 EUR. Czyli drugie tyle co port, plac postojowy i dźwig. Kamil szybko liczy, że za połowę kupi stal i spawarkę, więc będziemy mieli stojak, który jeszcze za rok komuś odsprzedamy. Ale para doświadczonych szwajcarskich żeglarzy, ludzi którzy ze dwa razy opłynęli świat wokół, odradza nam to rozwiązanie. Oni mają łódkę mieczową, mogli by ją po prostu postawić na lądzie bez żadnego stojaka, ale pytanie czy łódź w ten sposób zostawiona dostoi do następnego roku czy jakiś nieprzewidziany 'huragan' jej nie zrujnuje, albo zdarzy się mały pożar...
W sumie cena ze stojakiem była ciut niższa niż ta, jaką proponowały porty w Hiszpanii. Ale nie lubimy takiego sposobu negocjowania. Nie wiedzieliśmy, czy jak raz się zgodzimy, nie dopłacimy jeszcze więcej w przyszłym roku. Sprzyjała nam tym razem pogoda. Następny dzień miała być flauta, co pozwalało wrócić na silniku na północ, do Hiszpanii (wiatr w tym rejonie wieje już większość czasu latem na południe). Więc następnego dnia ruszyliśmy na silniku w stronę Hiszpanii, blisko brzegu i dzwoniliśmy, które oferty są aktualne.
Jedyny problem był taki, że przeprawy na północ nie wytrzymały uszczelki wału silnika. To musiało kiedyś nastąpić. Poza kanałami Holandii, prawie silnika nie używaliśmy. Ma swoje lata, co roku Kamil coś w nim naprawia, oszczędzamy go i działa. Akurat w trakcie odcinka z Povoa na północ, silnik zaczął wypluwać litr oleju na godzinę. Wszystko zbieraliśmy w plastikowe butelki i zużyliśmy cały zapas świeżego oleju, ale na samym końcu rejsu to już nie był taki problem.
Późno w nocy dotarliśmy na hiszpańskie kotwicowisko Punta Subrido, gdzie powitał nas oszałamiający zapach eukaliptusów. Przejrzeliśmy odpowiedzi marin - jako pierwsze zgłosiło się Vigo, które w dodatku było blisko i miało niezłą cenę, tam więc się udaliśmy i okazał się to dobry wybór.
Samolot mieliśmy z Porto, więc przy okazji zwiedziliśmy to piękne miasto.
Comments