2020 - Rejs pandemiczny

By stubborn , 17 September 2020
Hercules

Vigo - La Restinga

Zaszczepieni i uzbrojeni w paszporty covidowe ruszyliśmy do Hiszpanii. Choć bliżej by nam było z Porto postanowiliśmy zminimalizować ilość przekraczanych granic i polecieliśmy do Madrytu. 

Madryt

Jako, że do autobusu mieliśmy sporo czasu, pospacerowaliśmy sobie trochę po mieście, przekąsiliśmy tapas i wieczorem ruszyliśmy do Santiago de Compostella. Dotarliśmy tam wczesnym rankiem, a ponieważ mieliśmy cały dzień na dotarcie do Vigo, postanowiliśmy je zwiedzić. Niestety okazało się, że sławne sanktuarium postanowiło skorzystać ze zmniejszonego ruchu turystycznego i zostało zamknięte ze względu na remont tak, że mogliśmy podziwiać sławny kościół tylko z zewnątrz. 

Santiago de Compostella
Zanim ponownie zwodowaliśmy Stubborn, Kamil musiał naprawić przeciek oleju z silnika. Trzeba było wymienić wszystkie siemeringi na wale (przyjechały w naszych bagażach). Dwa dni po uszy w smarach, ale silnik odzyskał sprawność. 

Naprawa silnika

 

Klucz

 

Silnik

 

Części

 

Dno
Wymieniliśmy na nowy przepust denny, który uszczelnialiśmy w zeszłym roku na wodzie

Pobyt umilała nam nowa znajomość - Sympatyczna para obywateli izraelskich (z pochodzenia Rosjanka i Ukrainiec), która ze względu na klimat przeniosła się do Hiszpanii, opowiadała nam o życiu i żeglowaniu w tym kraju. Rozmowa prowadzona była dziwaczną składanką rosyjskiego, angielskiego z wtrętami słówek hebrajskich, ale wszyscy jakoś się rozumieliśmy. W końcu jacht był gotów do dalszej drogi. 

Dźwig

Jeśli jest taka możliwość, staramy się zawsze na początku rejsu pobyć trochę na kotwicy, żeby było bezpiecznie, ale bujało. Dzięki temu, za zwyczaj udaje się nam uniknąć poważniejszej choroby morskiej. Tak też zrobiliśmy i tym razem - nasz pierwszy postój wypadł przy Punta Subrido, pięknej plaży na północnym skraju Ria Vigo. Złoty piasek, coś dla Kamy. 

Punta Subrido

Zostawiony na plaży, za mocno napompowany ponton pękł na szwie gdy nagrzał się za bardzo. Na szczęście nie na zewnątrz, tylko dno zrobiło się okrągłe a nie płaskie, a ponton służył nam jeszcze przez wiele lat.

Po jakimś czasie używania autosteru elektrycznego wiedzieliśmy jak bardzo jest pomocny. Jednak w nocy, czy w pochmurny dzień, zużywa za dużo energii z akumulatora. Wcześniej dowiedzieliśmy się o istnieniu autosterów wiatrowych i zaczęliśmy się nimi interesować przed tym etapem rejsu. Jest to niestety wydatek rzędu kilku tysięcy euro. Niezwykle pomocna w tej kwestii okazała się książka "Wind-Vane, Self-Steering, How to plan and make your own", Billa Belchera, gdzie pokazane są rodzaje autosterów, ale także omówione w jaki sposób przeliczyć wielkość elementów do wielkości i masy jachtu, wraz z przykładami wykonania takich z drewna. 

Kamil postanowił zbudować go z profili ze stali nierdzewnej, z użyciem śrub do łączenia, tak aby wysłać go w paczce do Vigo (wraz z innymi rzeczami na ten etap rejsu). Przez to trzeba było ograniczyć masę konstrukcji i finalnie jest on dosyć delikatny (drugi raz wszystko należałoby powiększyć razy półtora). Później okaże się, że jednak zaniósł nasz jacht całkiem daleko bez większych awarii, a dzięki składanej konstrukcji zawsze mogliśmy naprawić go na wodzie. Opis, rysunki montażowe oraz nagrania pracy naszego steru znajdziecie tutaj: Autoster.

Autoster

Nasz autoster Kamil montował etapami, w czasie drogi z Vigo do Giblartaru. M.in. trzeba było wystrugć płetwę pracującą w wodzie z grubej, twardej, wodoodpornej sklejki, przy pomocy dłuta, młotka i pilnika. Jej profil trzeba było dopracować widząc już jak pracuje w wodzie.

Płetwa autosteru

 

Autoster

 

Autoster

Finalnie autoster zadziałał tuż przed wyruszeniem na Wyspy Kanaryjskie. Zadziwiające jak ładnie trzymał kurs w różnym układzie jachtu względem wiatru, w różnej sile wiatru i także przy zafalowaniu. Dokładnie taki jaki powstał na podstawie przeliczeń podanych w książce. Nie trzeba było nic istotnego poprawiać. Niezmiernie ułatwił nam drogę na Lanzarote, kiedy prowadził jacht większość czasu i wymagał tylko trymowania co kilka godzin przy zmianach siły czy kierunku wiatru. Gdy wiatr tężał i pojawiały się silne szkwały, a fala była na tyle stroma, że baliśmy się zaryć w wodę dziobem przy zjeździe, wtedy przejmowaliśmy sterowanie ręczne. Nie wiemy jak bylibyśmy zmęczeni, gdyby pozostałą część czasu nie przejmował sterowania ten mechaniczny członek załogi.

Ze względu na sytuację pandemiczną dużo rzadziej niż zwykle zawijaliśmy do portów. Pozwoliło nam to poćwiczyć trochę pływanie non stop zanim ruszyliśmy przez ocean na Kanary. Jak co roku, ćwiczymy nawigację sekstantem, żeby móc znaleźć pozycję w razie awarii elektroniki lub braku zasilania.  

Sekstant
W razie gdyby elektronika na oceanie zawiodła Kamil ćwiczy posługiwanie się sekstantem.

Tu warto wspomnieć, że wyglądające ładnie, mosiężne sekstanty w drewnianym pudełku, sprzedawane na ebay jako "przyrząd nawigacyjny", zupełnie się do tego nie nadają (o ile nie są to faktycznie dawne sekstanty, jednak takie kosztują sporo). Kupiliśmy średni cenowo model i okazało się, że w ogóle nic nie widać przez lunetkę, bo w złym miejscu ma zamontowane przesłony i lusterko. Po przecięciu i zlutowaniu elementów po swojemu działał jako tako, ale precyzja nawigacji była słaba. Dopiero "porządny" plastikowy sekstant pozwala w przystępnej cenie (choć też nie jest w cenie zabawki) prowadzić nawigację na tyle dokładnie, żeby nie minąć niewielkiej wyspy.

Prosto z Punta Subrido przeskoczyliśmy do Porto i stanęliśmy w Marinie Lexioes. Miasto widzieliśmy już za poprzednim pobytem, zresztą obostrzenia covidowe skutecznie zniechęcały nas do zwiedzania, więc zaraz ruszyliśmy dalej do dużo mniejszego, spokojniejszego i bardzo plażowego Figueira de Foz, a następnie do sławnego wśród europejskich surferów Peniche. Niestety nie mieliśmy możliwości spróbować tego sportu. Fale, które cieszą miłośników deski, dla jachtu na kotwicy wcale nie są miłe ani bezpieczne. Z tego powodu kotwicujemy zawsze raczej daleko od punktów dobrych do surfowania. W dodatku, w pobliżu kotwicowiska znajduje się przetwórnia ryb. Kiedy wiatr słabnie specyficzny zapach unosi się nad kotwicowiskiem (choć na szczęście brak wiatru nie jest tam zbyt częsty). Wszystkie te czynniki przyspieszają nasze przenosiny do Cascais. Tam uzupełniamy prowiant i leniuchujemy dzień na miejskiej plaży. Kamil nabywa całej rodzinie prawdziwie egzotyczne napoje w wydrążonych ananasach.

Ananasy

Po wyjściu z kotwicowiska natykamy się na mgłę, co nas zaskakuje na tych ciepłych wodach. Widoczność jest na około pół mili, a okolica ruchliwa. Z resztą, na tej trasie, niejednokrotnie spotkaliśmy się z dość gwałtownymi zjawiskami pogodowymi (m.in. silne wieczorne bryzy i często mgła przy wietrze od morza). Wiatr potrafił szybko zmienić siłę i kierunek nawet o 180 stopni.

Morze
Dalej przenosimy się kolejno do Sesimbry i Sines - miasta, w którym urodził się Vasco da Gama. 

Zatoka

 

Vasco da Gama

Z dobrym wiatrem przeskakujemy tuż za "róg" Portugalii i stajemy w zatoczce za Cabo Sao Vincente. Dopływamy po północy i akurat rozpętuje się burza. Silny wiatr, który odbija się od skalnych ścian, zmienia kierunki i raz za razem zrywa nas z kotwicy. Krążymy i szukamy miejsca w którym moglibyśmy stanąć. W końcu się udaje, ale i tak choć zmęczeni nie wysypiamy się - co chwila patrzymy na AIS żeby sprawdzić czy łódka na pewno stoi, czy nie zaczęło jej nieść na skały. 

Rano

Następnego dnia szybko uciekamy z tego miejca i zatrzymujemy się w uroczym Portimao. Wieczorem udajemy się do knajpki uczcić imieniny Kamila i fakt, że udało nam się zapłynąć tak daleko. Sympatyczny kelner tłumaczy nam, że to co chcieliśmy zamówić wystarczyłoby na pułk wojska i skłania nas do wybrania jednej z trzech ryb na którą mieliśmy ochotę - ma całkowitą rację - jak się okazuje karmazyn to zbiorcza nazwa dla kilkudziesięciu gatunków - to co ląduje na naszym stole, to jakiś olbrzymi zębaty potwór, kilkukrotnie większy od egzemplarzy spotykanych w naszym sklepie rybnym.

Uczta
Podczas kiedy my ucztujemy, nasz jacht zaczyna nieść. Na szczęście zauważają to stojący niedaleko żeglarze i zabezpieczają naszą łódkę. To pierwszy raz, kiedy pływy na rzece oplątują kotwicę łańcuchem (czego wtedy nie byliśmy świadomi). Jesteśmy im bardzo wdzięczni.

Portugalia

 

Płyniemy 

Plaża
Poza uprzejmymi miejscowymi i troskliwymi sąsiadami, Portimao ma też wspaniałą plażę. Złoty piasek otoczony klifami w czerwono-żółte pasy wprost zaprasza do wylegiwania się i budowania zamków. 

Kąpiel
Woda jest zimna niczym w Bałtyku ale młoda i tak się kąpie.

Z perspektywy czasu żałujemy, że nie zostaliśmy tam dłużej, ale wiedzieliśmy, że mamy jeszcze kawał drogi przed sobą, a żeglarz musi łapać dobry wiatr póki jest, inaczej może utknąć na długo.

Lampa naftowa

Z gościnnego Portimao przenosimy się znów do Hiszpanii, do portu Barbate. Tu robimy wielkie pranie, uzupełniamy zapasy, m.in. kupujemy kapustę do ukiszenia i czekamy na dobrą pogodę. 

Pranie

 

Kiszenie kapusty

W Cieśninie Gibraltarskiej warunki żeglowne nie są łatwe. Występuje w niej silny prąd uzupełniający w Morzu Śródziemnym wyparowaną tam wodę. Góry na obu brzegach tworzą dyszę, w której mocno wieje. Zawsze kiedy wiatr spotyka się z przeciwnym prądem powstają nieprzyjemne, ostre fale. Do tego dochodzą jeszcze prądy pływowe, które też należy uwzględnić planując przeskok. Dwa dni włóczymy się po mieście i czekamy, aż wiatr jest na tyle dobry, że odważamy się płynąć. W tę stronę mamy łatwiej, bo w kierunku przeważającego prądu.

Wyruszamy wcześnie rano, a rejs jest mocno stresujący. Musimy uważać nie tylko na wiatr i fale, ale także na ruch - Cieśnina Gibraltarska ma w najwęższym miejscu 14 km, a idzie przez nią ok 10% całego ruchu statków na świecie. Do tego dochodzą jeszcze łodzie rybackie, jachty, przemytnicy ludzi lub sami nielegalni migranci, którzy próbują dostać się do Europy - te dwie ostatnie kategorie są szczególnie niebezpieczne, bo z przyczyn oczywistych starają się być możliwie mało widoczne - nie ma ich na AIS, a w nocy pływają nieoświetleni. 

AIS
Po trzynastu godzinach udaje nam się szczęśliwie zacumować w porcie w miejscu z widokiem na Skałę Gibraltarską. Następnego dnia rano gotujemy na śniadanie korzeń manioku - podobno daje energię na długo - i ruszamy zwiedzać sławną skałę. 

Budka telefoniczna
Tuż po przekroczeniu granicy wita nas czerwona brytyjska budka telefoniczna. Musimy wytłumaczyć naszemu urodzonemu w erze komórek dziecku do czego służyły te śliczne małe domki.

Do rezerwatu jedziemy zorganizowaną wycieczką - przewodnik oprowadza nas po skalnych jaskiniach, które od wieków służyły mieszkańcom do obrony. Istnieje teoria, że był to ostatni bastion neandertalczyków, zanim zostali pochłonięci przez homo sapiens. Później wielokrotnie naturalne jaskinie i tunele służyły za punkt obronny. Ostatnio w czasie II Wojny Światowej - w naturalnych pieczarach znajdował się m. in. szpital, a obecnie sala koncertowa o doskonałej akustyce.

Jaskinia
Ludzie wykorzystują te jaskinie na najróżniejsze sposby od setek tysięcy lat

Przeszliśmy również wydrążonymi tunelami, które służyły wojsku brytyjskiemu do obrony cieśniny. 

Skała Gibraltarska jest jednym ze Słupów Heraklesa – kiedyś wyznaczała granice znanego świata i bezpiecznej żeglugi.  Na zdjęciu pomnik – po jednej stronie jak świat widzieli starożytni Europejczycy, a po drugiej jak widzimy go współcześnie

Stary świat

 

Nowy świat

Największą atrakcją okazały się jednak małpy. 

Małpy
 Oba maluchy się sobie spodobały.

Większość przewodników nielegalnie (wbrew przepisom COVID) wozi ze sobą orzeszki i daje je "swoim" turystom, żeby zwabili młode małpki do zdjęcia, tak jak przed pandemią. Nasz oprowadzający był jednak niezwykle praworządny i orzeszków nie miał, a mądre zwierzaki wiedziały, że nie mamy nic ciekawego do zaoferowania, więc się nie zbliżały. 

Pod koniec wycieczki okazało się, że chętni mogą jeszcze zostać i pospacerować sobie po rezerwacie. Skorzystaliśmy z tej okazji. Postanowiliśmy wrócić na szczyt i jeszcze raz przyjrzeć się małpkom. 

Trudno powiedzieć czy to cudowne działanie manioku czy perspektywa spotkania z małpkami, ale nasze niespełna czteroletnie dziecko nie zważając na upał z uśmiechem na ustach przemaszerowało dwa i pół kilometra stromo pod górkę. W punkcie karmienia makaków mogliśmy się do woli napatrzeć na te bardzo oswojone małpy. 

Małpa

 

Małpa

 

Małpa

 

Małpy

W końcu jeden spory samiec przypomniał sobie młode lata, kiedy to przesiadywał na turystach i wlazł Kamilowi na ramiona. Spora małpa usadowiła się wygodnie, chwyciła Kamila za głowę i podziwiała świat z wysokości nawet nie oczekując orzeszków w nagrodę. Zastanawialiśmy się, co z tym fantem robić ale na szczęście makak się znudził i sobie poszedł. 

Małpa na głowie
Kamil w uściskach makaka

Dobrze, że się tak skończyło, bo choć generalnie małpy te są dosyć pokojowo nastawione, rozzłoszczone potrafią być agresywne. Widzieliśmy jak młody samiec zaczął otwierać turyście plecak. Chłopak zamknął suwak, ale siedział dalej w tym samym miejscu i zaczęli się tak bawić - małpa otwierała torbę, on zamykał. W pewnym momencie makak jednak zdecydowanym ruchem wyszarpnął paczkę chusteczek. Właściciel przestraszył się, że małpa je zje, zabrał chusteczki, zamknął plecak i go odsunął. Rozzłoszczony samiec obnażył zęby bardzo przypominające psie i ugryzł turystę do krwi. Nie było potrzeby szycia, ale sytuacja wyglądała nieprzyjemnie. 

Szlak
Wracamy trasą, która przypomina nasze dzikie szlaki.

Wracamy szlakiem, dzikim szlakiem, który przypomina nasze dzikie szlaki, zaglądamy do Zamku Maurów i wracamy do miasta. Po drodze do portu czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Gibraltar jest w prawdzie mały, ale posiada międzynarodowe lotnisko, tyle, że pas startowy biegnie w poprzek jednej z głównych ulic miasta. Kiedy samolot ma wystartować, droga jest zamykana szlabanami, podobnie jak u nas przejazd kolejowy. po starcie samochody i piesi mogą dalej korzystać z trasy. 

Lotnisko
 

Lotnisko

Po trzech dniach w Gibraltarze ruszamy do Ceuty. Dystans to niecałe 8 mil, nie mniej trzeba na tej trasie bardzo uważać, bo przecina się niezwykle ruchliwy szlak morski. Podróż poszła nam gładko i wczesnym wieczorem znaleźliśmy się już na kontynencie afrykańskim, choć administracyjnie w Hiszpanii. Już 500 lat p.n.e. ten strategicznie położony teren został zasiedlony przez Fenicjan i wielokrotnie przechodził z rąk do rąk.

Casa de los Dragones
Casa de los Dragones

 

Plac

 

Nurek

 

Fosa

Do tej pory jest prawdziwym tyglem, w którym mieszają się wpływy europejskie i arabskie. Miasto jest bardzo ładne architektonicznie, wiele tu białego kamienia i zieleni, spacerujemy po nim z przyjemnością i może zostalibyśmy dłużej, gdyby nie fakt, że zapowiada się odpowiednia pogoda na nasz "wielki przeskok", czyli rejs na Wyspy Kanaryjskie. Pogoda mniej niż bardziej "odpowiednia", ale w roku COVID, kiedy zamykają porty, a my mamy potwierdzone lądowanie i jako taką pogodę, ruszamy... 

Zazwyczaj można płynąć wzdłuż brzegów Afryki, a sam przeskok na Wyspy Kanaryjskie rozpocząć z któregoś z marokańskich portów. Jednak ze względu na COVID, Maroko było już całkowicie zamknięte, musieliśmy więc płynąć wprost na wyspy. Musieliśmy więc brać pod uwagę pogodę na około tydzień do przodu. 


Pierwszego dnia potrzebowaliśmy zachodniego wiatru. Trudno byłoby wyjść z cieśniny w innym wypadku. Prąd cieśniny płynie w kierunku Morza Śródziemnego, uzupełniając spore ilości wyparowanej wody. Jednak za silny wiatr, wiejący pod prąd, powodowałby stromą falę. Dnia 31.07 o 9:00 rano wyruszamy. Fala jest dosyć spora, ale "zgodna" z kierunkiem wiatru i aktualnie przeważającym prądem pływowym w kierunku Atlantyku, a przez to nie tak nieprzyjemna. Wiatr nie jest zupełnie zachodni, więc w samej cieśninie musimy trochę halsować. Kama raczej siedzi w środku, ale my oboje na pokładzie - płyniemy pomiędzy brzegiem afrykańskim a torem statków - w pasie o szerokości około 5 mil. 


Cieśnina zaczęła się już rozszerzać, więc zaczęliśmy oddalać się od ruchu statków w kierunku południowym. Z kolei wiatr wiejący teraz przeciw prądowi buduje nieprzyjemną, ostrą falę. Pilnowanie ruchu, nieprzyjemnie bujanie, stała ręczna kontrola jachtu i niewiele zerkaliśmy na mapę. W pewnym momencie fala zrobiła się jakby za stroma, za duża, a Stubborn prawie niemożliwy do opanowania. Kamil natychmiast poszedł na przeciwny kurs i włączył silnik. Dokładniejsze spojrzenie na mapę elektroniczną, uświadomiło nam, że byliśmy 100m od przyziemienia w warunkach wysokiej fali. Gdy po fakcie analizowaliśmy całą przeprawę z Gibraltaru na Kanary, ten moment ledwie już pozostawał w pamięci po wszystkich trudach. Natomiast była to naszym zdaniem najniebezpieczniejsza sytuacja tegorocznego rejsu. 


Zanim zapadła noc byliśmy już daleko od cieśniny. Wiatr zaczął się wzmagać i szliśmy pełnym bajdewindem prawego halsu w kierunku na zachód. Z żaglami mocno zrefowanymi jacht pędził swoją prędkością graniczną, a po pokładzie toczyła się piana. Był niesamowicie stabilny, tylko co jakieś 15-30min trzeba było lekko poprawić trym autosteru lub żagli. Grot pracował praktycznie w łopocie, żeby nie kładł za bardzo jachtu (było to jednak bezpieczniejsze niż jego zrzucanie w tej sytuacji oraz zależało na utrzymywaniu ostrego bajdewindu). Z pewnym przerażeniem Kamil obserwował jacht w tych warunkach nie mając non stop ręki na rumplu. Taka sytuacja doprowadziła kiedyś w Norwegii do spalenia silnika w autosterze elektrycznym po kilku minutach pracy. Autoster wiatrowy dawał jednak radę znakomicie. Zuza usiłowała w środku spać, ale słuchała takich odgłosów, jakby jacht za chwilę miał się rozpaść na kawałki. Nie mówiła nic, porozmawialiśmy o tym dopiero rano. Na szczęście nad ranem wiatr cichnie na około dwie godziny, tak, że Zuza może przejąć wachtę, a Kamil chwilę odpocząć.

Według wcześniejszych prognoz, w dalszej trasie wiatr miał nieco słabnąć. Zawsze jest silny w tym rejonie, ponieważ przeważający wyż atlantycki napotyka góry Atlas. Niestety na radio słyszeliśmy potem jak prognozy przewidują pogłębianie się niżu nad Afryką i jeszcze silniejszy wiatr. Na szczęście udało nam się zrzucić grota i zrefować foka. Resztę trasy płynęliśmy na przednim żaglu wielkości gazety, który i tak ciągnął Stubborn z prędkością graniczną. Byliśmy w baksztagu, więc było już mimo wszystko prościej. Autoster całą drogę spisywał się świetnie. Wymagał trymowania co około godzinę. Od czasu do czasu jacht stawał bokiem gdy nadchodziła większa, złamana fala, ale nie był kładziony zupełnie i natychmiast wracał na kurs. Fala była często krótka i stroma (wiatr przeciw prądom pływowym). Więc mieliśmy obawę o ewentualną wywrotkę przez dziób w czasie zjazdu z takiej fali. Oboje dorośli byli spięci i zmęczeni sytuacją, jedynie Kama pozostawała spokojna i zadowolona.

W przygotowaniu długiego i jak mieliśmy nadzieję, nudnego rejsu, nakupiliśmy małych zabaweczek (w Hiszpanii sprzedawanych pod kategorią zabawki do pinaty) i umówiliśmy się z córką, że codziennie wybiera jedną. Dziecko brało nowy gadżet i delektowało się nim wiele godzin. Inną rzeczą, która umilała Kamie czas, były audiobooki. Młoda wsłuchana w miłe pogodne historie w ogóle nie zważała na ryczące wokół nas morze. 

Zuza zauważyła, że w ryku fal zaczyna słyszeć ludzkie głosy - jakby ktoś śpiewał. Kamilowi czasem wydawało się, że Zuza coś mówi, ale jak zaglądał do środka to dziewczyny twardo spały. Na szczęście czytaliśmy o tym fenomenie wcześniej i wiedzieliśmy, że większości żeglarzy, szczególnie tych samotnych, się to przytrafia więc nie panikowaliśmy, ale wrażenie jest naprawdę dziwne. Piątego dnia wiatr zaczął już nieco słabnąć i kiedy całą rodziną siedzieliśmy na pokładzie byliśmy świadkami zabawnego zjawiska. Wokół łódki zaczęły krążyć delfiny, ale ponieważ fala była duża zdarzało się, że one były w górze fali nad nami, a my choć na powietrzu, to pod nimi.

Morze

Ponieważ zbliżaliśmy się do Lanzarote, Kamil wyciągnął przewodnik "Atlantic Islands", Anne Hammick and Hilary Keatinge, żeby doczytać jak mamy wejść do portu. Okazało się, że przed wypłynięciem z Ceuty powinniśmy byli zarezerwować sobie miejsce, bo choć marina jest duża bywa tam bardzo ciasno. A w ogóle to Kanary są bardzo wietrzne i żeglarsko trudne...  Jakimś cudem ta informacja umknęła nam rok wcześniej, a przewodnik czekał na jachcie. 


4.08 o trzeciej w nocy dobiliśmy do Arreceife na Lanzarote. Na szczęście COVID zniechęcił wielu żeglarzy i w marinie bez kłopotu znalazło się miejsce dla naszej małej łódki.

Arrecife
 

Arrecife

Kiedy już porządnie i spokojnie wyspaliśmy się i załatwiliśmy wszelkie formalności z niezwykle przyjaznymi urzędnikami portowymi, ruszyliśmy zwiedzać wyspę. Dla naszych przywykłych do łąk i lasów oczu krajobraz wulkanicznej wyspy wydał się dość niesamowity. Zamiast trawników placyki wysypane czarnym żwirkiem, jedyna roślinność to małe palmy i kaktusy. Wszystko bardzo surowe.
To, że wyspa nie została zamieniona w typowy kurort z olbrzymimi hotelami i stosami żółciutkiego piasku nawiezionego z Sahary, zawdzięczamy pochodzącemu z Arrecife Césarowi Manrique. Ten architekt i rzeźbiarz na wieść o tym, że generał Franco liberalizuje swoją politykę gospodarczą i zamierza dopuścić na wyspę hotelarzy, wrócił z Nowego Jorku i zaczął naciskać na miejscowe władze, żeby narzuciły przedsiębiorcom ograniczenia, które pozwolą zachować wyspie jej niesamowity klimat. Postulował wykorzystanie miejscowego ukształtowania terenu w budownictwie - część pokojów w jego własnym domu była zaadaptowanymi jaskiniami wulkanicznymi, podobnie baseny w hotelu Las Salinas, które zaprojektował. Pozostał na swojej rodzinnej wyspie do końca życia i odcisnął na niej bardzo wyraźne piętno projektując wiele budynków i rzeźb.


Żeby spokojnie zobaczyć wszystko, co chcieliśmy na Lanzarote zwiedzić, wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy na objazd wyspy. Zaczęliśmy od parku narodowego Timanfaya. 

Timanfaya
Wszystkie symbole graficzne zostały zaprojektowane przez Cesara Manrique

W odróżnieniu od parków narodowych w Polsce, w tym nie ma prawie żadnej roślinności.

Timanfaya

Szosa wije się przez pola mniejszych i większych kamieni wulkanicznych. 

Wulkan

Nie ma pieszych tras wycieczkowych - zostawiamy samochód na parkingu i idziemy na punkt widokowy, gdzie pracownicy pokazują nam, że naprawdę stoimy na wulkanie. Kiedy wlewają wodę do wkopanej w ziemię rury, bucha z niej para. 

Para

Wrzucone do jamy suche gałęzie stają w płomieniach. Swoją drogą gałęzie do spalenia trzeba przywozić z odległych zakątków wyspy - tu nic nie rośnie. 

Krzak

 

Ogień

Choć jest dosyć drogo decydujemy się zjeść śniadanie w stylu Małego Księcia.

Mały Książę
Grill na wulkanie

Następnie jedziemy obejrzeć ostatni projekt Cesare Marique - Jardin de Cactus. 

Kaktusy

W leju po dawnej kopalni piasku wulkanicznego założył on ogród botaniczny w którym rośnie 450 gatunków kaktusów i sukulentów- 4500 sztuk, od maleńkich po prawdziwe olbrzymy. 

Kaktusy

 

Kaktusy

 

Kaktusy

 

Kaktusy

 

Kaktusy

 

Kaktusy

 

Kaktusy

 

Kaktusy

 

Kaktusy

Choć pochodzą z całego świata dobrze się zaadaptowały do miejscowych warunków i tworzą niesamowity widok. 

Zwiedzamy też Cueva de Las Verdes - ciąg jaskiń powstały po erupcji wulkanu Monte Corona. Strumień gorącej lawy w kontakcie z powietrzem stygł i twardniał z wierzchu, ale pod spodem wciąż płynął i wypływał dalej. W ten sposób powstawały swoiste puste w środku "rury lawowe". Cała rura ma 7,5 km długości, z czego półtora kilometra pod powierzchnią oceanu. 2 km udostępniono do zwiedzania. Wycieczkę po jaskini trzeba odbyć z przewodnikiem. Trafiamy akurat do grupy hiszpańskojęzycznej, więc mało rozumiemy, ale widoki i tak są niesamowite. 

Tunel

Następnie przejeżdżamy do Jameos del Agua, które powstały z tej samej "rury wulkanicznej" co Cueve de Las Verdes, ale zostały dużo bardziej przekształcone. Manrique zaprojektował wewnątrz lawowych zapadlisk centrum turystyczne z aulą na 500 osób oraz basenem.

Jamoes del Agua
Wieczorem oddajemy samochód i udajemy się na spacer po mieście. Postanawiamy też spróbować papas arrugadas - miejscowej odmiany ziemniaków w mundurach gotowanych w wodzie z oceanu. Na skutek soli ziemniaki się marszczą, stąd nazwa. Tradycyjnie podaje się je z dwoma sosami - zielonym i czerwonym. Zachwalał je brat Kamila i rzeczywiście okazują się pyszne. Na zakończenie intensywnego dnia postanawiamy spróbować Ron Miel - miejscowego alkoholu, bardzo słodkiego (więc nie koniecznie nasz gust), o którym również opowiadał nam Kamila brat.

Ron Miel

Po intensywnym zwiedzaniu ruszamy w kierunku Fuertaventury i tam stajemy na kotwicowisku Las Playtas. Zgodnie z nazwą jest tam plaża i to nawet żółta - piasek trafił tu nawiany z Sahary. Następnie przenosimy się na kolejną piękną plażę - Morro Jable, ale jesteśmy świadomi, że czas płynie, dlatego po dniu odpoczynku płyniemy na Punta Janida, żeby od rana móc spokojnie ruszyć na Gran Canarię.

Kotwicowisko

Z początku nie wieje nic (jak zwykle, gdy jesteśmy schowani za skalistą wyspą), więc musimy iść na silniku. W pewnym momencie zauważamy, że choć płyniemy w totalnej ciszy, przed nami musi strasznie wiać, bo nad wodą unosi się spray. Okazuje się, że wiatr wieje w dół klifu i niemalże kładzie nas na wodę, chociaż płyniemy pod samym masztem. Co ciekawe, dzieje się to tylko na dystansie kilkuset metrów i znowu wpływamy w ciszę. Tak na silniku dopływamy do kotwicowiska na krańcu Fuertaventury.

Następnego dnia przepływamy na Gran Canarię. Wiemy już, że najbardziej da w kość sławny kanaryjski "funnel". Wiatr, który najczęściej jest silny w tym rejonie, trafia na wulkaniczne wzniesienia wysp i musiał się ścisnąć pomiędzy nimi. Wychylając się spod osłony wyspy, na przestrzeni kilkudziesięciu metrów przechodzimy od wiatru 0 do wiatru 7B. Na szczęście mieliśmy zrefowane żagle tak, że nie położyło nas dokumentnie, ale i tak wrażenie było nieprzyjemne. Teraz już dobrze rozumieliśmy przed czym ostrzegał nas przewodnik. Jesteśmy już bardziej przygotowani na to psychicznie i fizycznie - ciepły sztormiak Kamila leży pod ręką, bo kanaryjskie słońce choć silne, nie jest w stanie rozgrzać człowieka od stóp do głów schlapanego zimną wodą Atlantyku. Oczywiście wszystko uspokaja się zaraz po schowaniu w cień wyspy.

Statek

 

Kontenerowiec

Zatrzymujemy się na kotwicowisku Pasito Blanco na Gran Canarii. Piasek wciąż jest tu żółtawy, a prognozy zapowiadały silny wiatr, więc robimy sobie cztery dni odpoczynku. Kamil postanawia pobawić się w szefa kuchni i serwuje nam bacalhau - solonego dorsza, którego nabyliśmy jeszcze w Portugalii. 

Bacalahu
Solony suszony dorsz jest jedną z gwiazd kuchni portugalskiej. W warunkach jachtowych wymaga jednak sporo słodkiej wody do odmoczenia, więc trzeba przygotowywać go w porcie.

Rybka została usmażona i podana z ziemniaczkami. Wyglądała naprawdę fantastycznie, niestety okazało się, że ma jedną wadę. Jest straszliwie słona. Kamil wprawdzie ją wymoczył, ale nie doczytał, że trzeba to robić przez 24 godziny, zmieniając wodę. Generalnie solimy bardzo mało więc efekt był tym silniejszy. Żal nam było wyrzucać jedzenie więc dorośli jakoś dorsza zmogli, ale nasz entuzjazm do solonych ryb znacznie osłabł po tej przygodzie. Jest niewątpliwie trwały, ale wylewanie sporych ilości słodkiej wody w celu jego odmoczenia jest mało praktyczne.


13.08 wiatr słabnie więc ruszamy na Teneryfę. Morze wciąż jest rozbujane a wiatr w "funnelu" około 7B. Przy samej wyspie wiatr odbija się od gór i strasznie kręci - podobnie fale. Chcemy zakotwiczyć przy Punta Montana Roja. Mamy nadzieję, że wysoka góra zasłoni nas od wściekłego wiatru. Kiedy wpływamy w zatoczkę jest już ciemno, co jest sporym utrudnieniem - poza wiatrem, falami i skałami musimy uważać na boje podłączone do cystern z paliwem lotniczym. Punta Montana Roja znajduje się przy samym lotnisku i za pomocą tych boi odbywają się dostawy paliwa bezpośrednio ze statków do zbiorników. W półmroku staramy się odróżnić żółte boje od białych grzywek fal. Nasza latarka jest dosyć silna i trochę pomaga, ale absolutnej pewności nie daje. Zuza, która jest okiem, widzi nagle dużą jednolitą białą plamę na wodzie w miejscu gdzie locja jej nie przewidywała. Kamil zwalnia i nerwowo szuka innej drogi. Na szczęście wtedy plama z głośnym gdakaniem zrywa się do lotu. Okazuje się, że było to stado białych mew, które postanowiły tam zanocować. Kiedy wreszcie rzucamy kotwicę oboje oddychamy z ulgą.


 

Boje
Boje dla tankowców

Wiatr mamy dobry więc rankiem ruszamy dalej. Tym razem bez większych trudności zapływamy na Gomerę i stajemy w zatoczce Playa de la Roja. Dopiero następnego dnia możemy w pełni docenić urodę tego miejsca. Zgodnie z nazwą, wysokie klify otaczające małą kamienną plażę, są czerwonawe. Wyraźnie widać kolejne warstwy geologiczne i gwałtowne przemiany, którym były poddawane. Z lądu dostać się tu nie da i nie ma zasięgu GSM. 

Punta Montana Roja

Ewidentnie jest to miejsce piknikowe, bo na plaży są już dwie rodziny.

Od pewnego czasu nie zostawiamy nadmuchanego pontonu na noc, ponieważ zazwyczaj wiatr wrzucał go na pokład i często dziurawił. Mieliśmy dosyć napraw tak samo jak codziennego pompowania, suszenia i składania. Wsadzamy zatem Kamilkę, jakąś przekąskę i butelkę wody, na naszego różowego, dmuchanego flaminga i płyniemy wpław holując dziecko. Musimy wyglądać bardzo rozpaczliwie, bo kiedy lądujemy, jedna z rodzin zaprasza nas, żebyśmy dołączyli do ich pikniku. Rozmowa jest utrudniona, ponieważ ich angielski jest mniej więcej na poziomie naszego hiszpańskiego, ale częstują nas fantastycznym jedzeniem - mango z własnego ogródka, domowej roboty papas arrugadas i pyszne sałatki. 

W końcu rodzina się zwija i odpływa do pobliskiego San Sebastian. Wtedy wzbudzamy zainteresowanie drugiej rodziny. Jak się okazuje jest to para młodych ludzi, którzy na stałe mieszkają w Londynie, przyjechali do domu na wakacje i obozują tutaj z rodzicami z obu stron. Rodzice są zagorzałymi turystami w typie traperów. Zbudowali całe obozowisko - kamienne murki i dachy z brezentu - mają pokoiki i kuchnię. Oni również zapraszają nas do siebie na obiad - tym razem domową paellę ze świeżo zbieranymi ślimakami morskimi. 

Bardzo się cieszymy, że nas natchnęło, żeby wziąć z Polski małe żubrówki, które w takich sytuacjach bardzo się przydają - możemy się odwdzięczyć czymś oryginalnym i jak na miejscowe warunki egzotycznym. Dzięki temu, że młodzi mówią po angielsku, dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy o Gomerze i całych Kanarach. Oglądamy zdjęcia z parku narodowego, który znajduje się na nawietrznej stronie wyspy. Krajobraz jest zupełnie inny - tu małe krzaczki pomiędzy osypiskami, tam porośnięte mchem lasy laurowe. 

Pytamy o kanarki - Zuza spodziewała się ich tu mnóstwa. Okazuje się, że z całego grona kanarka widziała jedna osoba i tylko raz w życiu. Dowiadujemy się też o El Silbo, języku gwizdanym, którym posługiwali się miejscowi pasterze. Wprawdzie mieszkańcom San Sebastian nie przydaje się on w codziennym życiu, ale to część specyficznego dziedzictwa wyspy, z którego są dumni.


W zatoce Playa de la Roja stawaliśmy w kolejnych latach kilkakrotnie. Pływaliśmy wszyscy z maskami i rurkami, wabiliśmy kolorowe ryby błyszczącym kawałkiem metalu, widzieliśmy ośmiornice i płaszczki. Teraz z żalem żegnamy gościnną Gomerę i ruszamy do naszego portu przeznaczenia na ten rok  - La Restinga na El Hierro.

Pływając między wyspami często łowimy małe dorady lub tuńczyki. Akurat takie na jeden obiad. 

Dorada

 

Kalmar
 

Przynęta

Lubimy robić z nich między innymi kotlety. Bardzo proste a smaczne - trochę cebulki, gotowany ryż, jajko i przyprawy.

Cebula

 

Kotlety

 

Tuńczyk

Dopływamy przed 20:00 i bardzo się cieszymy, że jeszcze nie jest ciemno, bo balibyśmy się tu wejsć - główki portu są dosyć wąskie, fala silna a wszędzie dookoła skały. Na szczęście potężny falochron dobrze chroni sam port, tak, że za główkami sytuacja bardzo się poprawia. Wita nas ochroniarz. Pytamy go, czy tu zawsze tak wieje, a on z kamienną twarzą odpowiada - "Yes, always". 

Uśmiechy

Okazuje się, że plac, na którym mamy zostawić jacht, należy do spółdzielni rybackiej, a marina do Puertos Canarios i choć mamy zarezerwowane miejsce na lądzie, w wodzie możemy się zatrzymać wyłącznie przy nabrzeżu, a nie na pływających pomostach. Nabrzeże jest z kolei przystosowane dla dużych statków i nasze małe obijacze całe mieszczą się w pionowe szczeliny a Stubborn tłucze o twarde gumowe pasy przymocowane do nabrzeża. W dodatku pływ jest tu spory i musimy pilnować lin. Pierwsza rzecz, którą Kamil robi rano, to kupno dwóch obijaczy o średnicy metra - takich samych jak ma osiemnastometrowy statek ratowniczy, który stoi obok nas. Dopiero one skutecznie zabezpieczają burtę jachtu przed obijaniem.

Nabrzeże
Parkowanie przy nabrzeżu w la Restinga

Po doświadczeniach z Portugalii, Kamil usiłuje dopytać o stojak, ale okazuje się, że nikt w spółdzielni nie mówi po angielsku. Mamy przyjść potem, jak będzie szef i porozmawiamy. Okazuje się, że boss też jest wyłącznie hiszpańskojęzyczny, ale na migi zapewnia nas, że oni tu tylko trochę posprzątają i jutro trafimy na ląd. Rzeczywiście, brodaty facet w zachlapanym ubraniu cały dzień kręci się po placu z wózkiem widłowym i uprząta jakieś deski i kawałki laminatu. Następnego dnia Kamil przygotowuje obrazek Albina, żeby pokazać obsługującemu dźwig, że musimy uważać na śrubę napędową. Kiedy przychodzi przypływ zgłasza się do nas brodaty facet w zachlapanym ubraniu i zaczyna od espanol, portugese, francais, English, deutsch? Okazuje się, że facet, którego braliśmy za sprzątacza, to świetny fachowiec, Potrugalczyk, który pracował w szeregu europejskich stoczni. Mieliśmy się później okazję przekonać, że w każdym z języków, który nam proponował, płynnie mówił... Na dopytywania o stojak reaguje wzruszeniem ramionami, eee nie stojaka nie ma, postawimy was jak inne małe łódki, na beczkach. Rozglądamy się po placu z niedowierzaniem i rzeczywiście, większość łódek stoi tu na beczkach po paliwie uzupełnionych piramidką z desek, która bardzo przypomina grę jenga. Oglądając te niestabilne konstrukcje i przypominając sobie dziki wiatr Kamil ma ochotę uciekać, ale nie bardzo jest już gdzie. Nie dość, że to najtańsze miejsce w promieniu bodaj 1000 km (choć najdroższe w jakim dotąd staliśmy), to jeszcze mało który port tu oferuje możliwość zimowania na lądzie. No więc decydujemy, że trudno, zostajemy. Stubborn zostaje zgrabnie wyciągnięty z wody i zawieziony na plac. Portugalczyk Javier wyłącza silnik dźwigu i mówi nam, że te cztery beczki są dla nas a drewno możemy wziąć każde, które luzem znajdziemy na placu. Rzuca okiem na nasze przerażone miny i bez słowa bierze się do roboty pokazując nam jak mamy się wziąć do rzeczy. Swoją drogą, przez kolejne lata odkryliśmy, że miejscowi dobrze wiedzą co robią i ich prowizoryczne stojaki bez problemu znoszą najsilniejsze wiatry.

Stojak
Elegancki stojak z beczek

 

Kama

Bez większych przygód pakujemy łódkę i ruszamy do domu. Przez ok 500 lat El Hierro było najbardziej wysuniętym na zachód skrawkiem lądu jaki znali Europejczycy i Arabowie, dlatego mapy (szczególnie te nie-brytyjskie) miały południk zero właśnie tu. Dopiero po Kolumbie sytuacja się zmieniła na dobre. Kiedy planujemy powrót, rzeczywiście czujemy się, jakbyśmy wracali z końca świata. Samolot mamy z Teneryfy. Żeby się tam dostać musimy pojechać do Valverde i przepłynąć promem do Los Cristianos. Jest też opcja połączenia lotniczego między el Hierro a Teneryfą, ale kiedy wracaliśmy była droższa a wcale nie oszczędzała nam czasu. 

Teneryfa

Z okna lotniska jeszcze raz widzimy kotwicowisko Punta Montana Roja.

Punta Montana Roja
 Samolot

Comments