Gomera i La Palma
W zeszłym roku, kiedy wracaliśmy z Hierro na Teneryfę, byliśmy dobrze 'wybujani'. Dlatego choroba morska w ogóle nas nie ruszała, chociaż promem bujało konkretnie. Większość pasażerów zdążyła zjeść solidne obiady, sprzedawane w barze na godzinę przed wypłynięciem promu. Z kilkudziesięciu osób w przedziale dziobowym, tylko kilka było w stanie siedzieć (m.in. Zuza i Kama). Reszta leżała i wymiotowała. Tylko niektórzy dawali radę utrzymać woreczki na wymiociny przy twarzach. Z zawiścią, leżąc na podłodze, patrzyli na Kamila, który spokojnie sortował zdjęcia, trzymając jedną ręką laptop a drugą fotel, żeby z niego nie wylecieć.
Tak więc w tym roku, prom mamy wczesnym popołudniem, ale od rana niemal nic nie jemy, żeby nie cierpieć tak bardzo na wodzie. Okazuje się jednak, że wtedy pogoda była wyjątkowo zła. Tym razem prom buja, ale znośnie i bez sensacji trafiamy do Valverde, a dalej transportem publicznym do la Restinga.


Już w zeszłym roku zauważyliśmy, że w tej małej mieścinie funkcjonuje bodaj 10 szkół nurkowych - a to dlatego, że okoliczne wody są rezerwatem i uchodzą za jedno z lepszych miejsc do nurkowania w Europie. Jako, że zawsze chcieliśmy spróbować tego sportu, zapisujemy się na kurs. Choć właściciel naszej szkoły nazywa się Alexiey, a jego syn Dymitri, są Francuzami i nie znają słowa po rosyjsku. Nasi instruktorzy też są Francuzami, na szczęście dobrze mówią po angielsku. Kilka pierwszych zajęć odbywa się w porcie, ale nawet tu jest już dużo zwierzaków morskich.

Kurs tak nam się podoba, że decydujemy się dorobić Advanced Open Water Diver. Jednym z ciekawszych nurkowań było nocne opłynięcie portu. Potem dowiedzieliśmy się, że widzieliśmy sporo ryb drapieżnych, bo one nauczyły się korzystać z obecności nurków - ludzie z latarkami pomagają im znajdować ofiary. W nocy wypełzają też duże, kolorowe ślimaki, wije, coś co wygląda jak duże pająki itp.
Generalnie musieliśmy nurkować oddzielnie, żeby jedno mogło zostać z Kamilką, ale zdarzyła się sytuacja, kiedy musieliśmy nurkować razem. Szkoła powiedziała, że zapewni dziecku opiekę, ale Zuza miała spore wątpliwości jak ich nieśmiała 3,5 latka poradzi sobie w towarzystwie kobiety, która mówi w obcym języku. Jak się okazało, obawy były płonne - Pani miała córkę dokładnie w wieku Kamy, przyszła z baterią materiałów plastycznych i zabawiała młodą tak dobrze, że potem Kama nas pytała kiedy znów będzie mogła z nią zostać.
W końcu przyszedł czas, aby zrzucić jacht do wody i trochę pożeglować. Ze względu na rezerwat możliwości kotwicowania przy el Hierro są bardzo ograniczone, dlatego przenieśliśmy się na Gomerę, która ma wiele naturalnych zatok z każdej strony, więc niezależnie od kierunku wiatru jest gdzie się schować.
Niestety przeprawa na północny wschód w tym rejonie na naszej łódce o tej porze roku jest nieprzyjemna - gdy przecinamy funnele między wyspami, w najlepszym wypadku da się płynąć bajdewindem a wtedy fala przelewa się przez całą długość pokładu i wali sternika w twarz. Po tym przeskoku skóra i oczy bolą Kamila jeszcze parę dni. Później dostaje on od znajomych "remedium" - różowe okularki pływackie z syrenką. Przy pływaniu bajdewindem bardziej sprawdza się maska nurkowa, ale okularki są z nami jeszcze kilka lat. Typowo, gdy płyniemy ostro na wiatr, sprawdza się brezentowa buda (sprayhood). Jednak tutaj jest mocno uderzana przelewającą się wodą i co chwilę wymaga ponownego naciągania. Boimy się też, że w końcu się zniszczy, a jest bardzo przydatna.
Zwiedzamy kilka kotwicowisk, wpadamy też do Playa Roja, ale niestety w tym roku nie ma tam już sympatycznych biwakowiczów. Natykamy się za to na klif pełen zamieszkanych jaskiń - koczują w nich ludzie z całej Europy, choć wielu szybko odkrywa, że miejsce ma swoje wady - po słodką wodę trzeba np iść naprawdę kawał drogi. Ciekawie wygląda, gdy wieczorem na klifie widać rozświetlone światłem świeczek "apartamenty" jaskiniowców.





Warto tu wspomnieć, że najczęściej noc na kotwicowisku jest spokojna. Zdarza się jednak, że zrywa się wiatr katabatyczny, wiejący w dół zboczy gór. Jest on na prawdę silny, jednak wieje w stronę morza, więc przy odpowiedniej pozycji jachtu nie ma ryzyka, że zostanie zwiany na skały. Jest on na tyle silny, że w takim wypadku wachtujemy i pilnujemy sytuacji, niejednokrotnie zastanawiając się co stanie się pierwsze - puści kotwica, pęknie lina, czy może wyrwie knagę. W jednej sytuacji woleliśmy przeczekać ten wiatr wypływając dalej od wyspy, gdzie jest słabszy. Najczęściej oznaką, że noc będzie ciężka, był zrywający się wieczorem, gorący wiatr. Jeszcze nie zbyt silny, jednak na tyle ciepły, że odnosiło się wrażenie jakby ktoś dmuchał w twarz suszarką do włosów.
Przy miasteczku La Puntilla spotyka nas miła niespodzianka - jacht, z niemiecką flagą, który obok nas parkuje chce uzgodnić gdzie jest nasza kotwica. Kapitan pyta English, Deutsh, Polish? - z głupia frant odpowiadamy Polish, na co on pochyla się do zejściówki i krzyczy - Dorotaaaa i rzeczywiście położenie kotwic uzganiamy po polsku.

Okazuje się, że Mark i Dorota po różnych zdrowotnych przejściach zdecydowali się sprzedać wyszystko co mieli i przenieść się na jacht. O ich przygodach możecie poczytać na blogu www.sy-desiderata.de
Oboje dobrze znają Kanary, bywali tu wiele razy, przestali całą pandemię i polecają nam mnóstwo ciekawych miejsc do zwiedzenia. Odsprzedają nam też za pół ceny kuszę, pod warunkiem, że wspólnie zjemy pierwsze upolowane ryby. Wychodzi z tego bardzo miła kolacja. Kamil już od dawna miał ochotę wypróbować swoje myśliwskie talenty, bo na kotwicowiskach nic nie bierze na wędkę. Więc bardzo się z kuszy cieszy i wkrótce dochodzi do dużej wprawy.

Pomaga mu w tym miejscowa młodzież, która pokazuje gdzie szukać ryb, z jakiej odległości strzelać i jak do takiego strzału podpłynąć. Na koniec dają nam jeszcze z kilo ryb. Odwdzięczamy się żubrówką.

Korzystając z bliskości miasteczka zawsze uzupełnialiśmy zapasy. Ze względu na wiatr rozkładaliśmy ponton tylko, kiedy musieliśmy, a normalnie na brzeg pływaliśmy wpław z dużym, różowym, dmuchanym flamingiem.

System działał bardzo dobrze, ale pewnego dnia zdarzyła się nam nieprzyjemna sytuacja. Wracaliśmy z zakupów - Kamil w płetwach pchał flaminga wypełnionego wiktuałami, a Zuza wiozła na plecach Kamilkę. Dziecko było w kamizelce ratunkowej a obie w maskach i fajkach. Dystans dzielący nas od łódki wynosił może 100m. W pewnym momencie Kamilka czegoś się przestraszyła, Zuza przestała więc płynąć, zdjęła ją z pleców i zaczęła uspokajać. Dopiero kiedy się odwróciła w kierunku łódki zorientowała się, że porwał je prąd i niesie w kierunku otwartego morza. Był na tyle silny, że nie była w stanie pod niego płynąć. Na szczęście Kamil zorientował się w sytuacji, zacumował flaminga i po nie wrócił. Dzięki płetwom dał radę zaholować córeczkę do łódki, a Zuza odzyskała pełną mobilność i dała radę dopłynąć, ale przyszło jej to z trudem. Od tej pory zawsze mamy ze sobą płetwy gdy płyniemy z kotwicowiska do brzegu (nawet pontonem).


Mark i Doro polecają nam pieszą wędrówkę po Ruta Barranco de Los Ancones. Rzeczywiście warto - po miesiącu oglądania pustynnych krajobrazów znajdujemy się niemal w dżungli.







A na koniec wędrówki możemy się opłukać pod wodospadem Arure.
Po drodze mijamy też malownicze osiedle El Guro. Mieszka tam wielu artystów co widać po zdobieniach domów.




Jedziemy też na drugą stronę wyspy, żeby zobaczyć lasy laurowe, o których opowiadali nam poznani w zeszłym roku Gomeryjczycy.


Robią duże wrażenie, ale wycieczkę kończymy dosyć szybko, ponieważ popełniamy wielki błąd - nie zabieramy ze sobą bluz. Na słonecznej stronie wyspy można zapomnieć, że taki element odzieży w ogóle występuje, ale dwadzieścia kilometrów dalej, na północnej stronie wyspy, jest 10 stopni chłodniej i wilgotno. Żeby nie zamarznąć niemal obiegamy szlak.

Kilka dni kotwicujemy przy Valle Gran Rey niedaleko małej plaży pod klifem. Chętnie na nią pływamy bo cicho, spokojnie i piaseczek miękki. Po paru dniach zostajemy jednak uświadomieni, że fragment tego klifu kawałek dalej zwalił się do wody - nikt na szczęście nie zginął, ale dalsza ochota na pikniki pod klifem nam przeszła.
Tam też zdarzyła się nam inna potencjalnie niebezpieczna sytuacja. Siedzieliśmy sobie spokojnie w łódce każde zajęte swoimi sprawami, aż tu nagle słyszymy krzyk i pukanie w kadłub. Okazało się, że wiatr i pływ zmieniły położenie łódki, łańcuch oplątał się wokół kotwicy i ją wyrwał tak, że zaczęło nas nieść na skały, czego siedząc pod pokładem nie zauważyliśmy. Na szczęście Mark zorientował się co jest grane, a ponieważ fala była już zbyt silna dla ich malutkiego pontonu założył płetwy i podpłynął do nas wpław, żeby nas ostrzec. Później zorientowaliśmy się, że łańcuch oplątuje się najczęściej przy słabym wietrze często zmieniającym kierunki (m.in. w zatoczkach w pobliżu klifów). Od tej pory zaczęliśmy się przejmować zostawiając jacht na kotwicy i niechętnie tracimy go z oczu jeżeli żaden sąsiedni jacht nie może go przypilnować. Utwierdziła nas w tym przekonaniu sytuacja, o której dowiedzieliśmy się rok później a miała miejsce mniej więcej w tym samym czasie (przeczytaj tutaj).
Nasi nowi znajomi uważają, że najpiękniejszą z wysp jest La Palma. Pod wpływem ich opowieści postanawiamy ją zwiedzić. O ile przeprawa odbywa się bez specjalnych problemów, w ciasnej marinie kosimy słupek oświetleniowy. Pełni poczucia winy przyznajemy się bosmanowi, na co on macha tylko ręką - obserwując innych parkujących zdajemy sobie sprawę, że nie byliśmy pierwsi ani ostatni, a obsługa portu ma małpią wprawę w ponownej instalacji słupków.

Zwiedzanie zaczynamy od ślicznego miasta Santa Cruz, a następnie ruszamy na Ruta de los Volcanoes. Trasa jest dość wymagająca jak dla niespełna czteroletniego dziecka, ale na szczęście Młoda daje radę (a fragmentami pomaga Tatuś). Znów krajobraz jest iście księżycowy.
Zuza opowiada Kamie, że wulkany wybuchały dawno temu, ale okazuje się, że ostatnia duża erupcja zdarzyła się w latach siedemdziesiątych (a kolejna parę miesięcy po naszej wizycie).
Wycieczkę kończymy w Salinas de Fuencaliente, gdzie w specjalnych płytkich basenach odparowywana jest sól oceaniczna.

Następnego dnia ruszamy na północ wyspy aby pokąpać się w Piscinas de La Fajana - basenach zalewanych wodą pływową.

Po drodze mijamy plantacje bananów i mamy okazję zobaczyć jak rosną te owoce.



Widzimy też kwitnącą bawełnę, rosnące papaje i jemy owoce liczi prosto z drzewa.






Przy basenach spotykamy Karolinę i Marcusa. Marcus jest pół-Polakiem, pół-Niemcem, który całe dzieciństwo spędził na a Palmie. Nasze dzieciaki wspólne się bawią a my słuchamy opowieści jak wygląda tutejsze życie. Dowiadujemy się też dlaczego mieliśmy takie kłopoty z wypożyczeniem samochodu. Firmy pozbyły się poprzednich aut, a ze względu na covid te, które były zamówione nie doszły. Bardzo nam jednak zależało żeby pojeździć po wyspie autem, bo choć transport publiczny jest tu niezły, nie zdążylibyśmy zobaczyć wszystkich miejsc, które chcieliśmy. Tak więc, za zbójeckie pieniądze, udaje nam się wynająć Hyundaia i10 z automatyczną skrzynią biegów i ruszamy na objazd po wyspie.
Pierwszym punktem są obserwatoria astronomiczne.





Ze względu na czyste górskie powietrze i małe zanieczyszczenie świetlne Palma jest jednym z najlepszych w Europie miejsc do obserwacji nocnego nieba. Zjeżdżają tu astronomowie z całego kontynentu.
Później idziemy zobaczyć z góry kratery wulkanów.


Kolejnym punktem wycieczki jest Cueva de Poris de la Candelaria, osady rybackiej zbudowanej w naturalnej jaskini. Jedziemy z duszą na ramieniu, bo droga jest wąska - mieści się na niej jeden samochód - i bardzo stroma - jeśli spotka się kogoś z przeciwka, trzeba wycofać się do mijanki. W takich warunkach manualna skrzynia biegów bardzo by się przydała, ale ku naszej uldze Hyundai daje radę.

Miejsce jest naprawdę niesamowite.






Ostatnim punktem programu jest Plaza la Glorieta. Kama uznaje to za najpiękniejsze miejsce z całej wycieczki, ale i na dorosłych sympatyczny placyk robi wrażenie.


Zwróciliśmy samochód i następnego dnia ruszyliśmy do Cascada de los Tilos - wodospad był duży i ładny a prowadząca do niego trasa szeroka i wygodna, ale chyba bardziej podobała nam się dzika przeprawa do wodospadu na Gomerze.


Po intensywnym zwiedzaniu wyczekaliśmy na dobry wiatr i ruszyliśmy z powrotem do La Restinga.


Tam czekała na nas niespodzianka. Na jednym z gomeriańskich kotwicowisk zwracała uwagę wybitnie hipisowska łódka - wielki żelazny kadłub, maszt sklecony z desek, a żagiel z czegoś co wyglądało jak tropik od namiotu. Mieszkańcy w ogóle nie wypływali, co najwyżej przestawiali się o kilkaset metrów, żeby być lepiej chronionymi od wiatru.


Odkryliśmy, że to dziwadło dopłynęło na el Hierro. Wprawdzie do samego portu musiał ich wciągnąć ponton nurków (mieli uszkodzony silnik), ale jakimś cudem udało im się przebyć 60 mil między wyspami. Szczęki nam opadły do samej ziemi kiedy porozmawialiśmy z właścicielem. Facet pochodził z Urugwaju i tuż przed pandemią postanowił samotnie popłynąć do Europy. Spotkał go sztorm, który połamał mu maszt i porwał żagle. W związku z tym, chłop jako tako powiązał maszt oraz resztki żagla i zmienił kierunek na Karaiby. Jednak żeglarze dopływający do większych wysp byli pakowani na dwutygodniową kwarantannę do najbardziej luksusowych hoteli i musieli słono opłacić swój pobyt. Przeczekanie na mniejszych atolach nie wchodziło w grę, gdyż nie był pewien silnika, a manewrowanie na prowizorycznym żaglu między rafami mogło skończyć się jeszcze gorzej. Z tego względu ponownie obrał kurs na Europę. Zacumował dopiero na Maderze, gdzie jakaś dobra dusza dała mu bambusową tykę, którą mógł wzmocnić i wydłużyć swój maszt. Tak wyposażony dotarł na Gomerę, gdzie pracował parę miesięcy, żeby zarobić na remont silnika i właśnie dotarł do la Restinga, żeby wreszcie wyciągnąć łódź z wody i zająć się niezbędnymi naprawami.
Ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu postanowiliśmy poświęcić dzień na zwiedzanie Centrum Restytucji Jaszczurki Wielkiej z El Hierro i pobliskiego skansenu. Jaszczurki te potrafią dorastać do 60 cm, ale te, które widzieliśmy były nieco mniejsze - ok. 40 cm z ogonem. Gatunek uważano za całkowicie wymarły, ale pewien uparty wiedeński biolog, Oskar Simony, postanowił go poszukać. Domyślił się jak wyglądałaby kupa wszystkożernej jaszczurki tej wielkości, ulepił model z plasteliny i pokazywał miejscowym pasterzom, pytając czy nie widzieli czegoś takiego. Okazało się, że widzieli i w ten sposób gatunek został na nowo odkryty. Wciąż jest krytycznie zagrożony, ale osobników przybywa. Są rozmnażane w niewoli i wypuszczane w dzikie tereny wyspy.
Skansen z kolei wyglądał pod wieloma względami znajomo - wnętrza chat przypominały to, co pamiętaliśmy z dzieciństwa na polskiej wsi. Jedyną różnicą był materiał budowy domów - przez całe wieki były tam one ustawiane z czarnych wulkanicznych kamieni nie połączonych zaprawą.


I tym razem wracamy do domu przez Teneryfę, gdzie zatrzymujemy się w sympatycznym hostelu. Mamy pokój z wielkim tarasem, na którym jest kuchnia.


Comments