Tym razem wieziemy ze sobą sporo bagażu. Cały rok zbieraliśmy wszystkie potrzebne rzeczy. W ostatniej chwili dokupiliśmy wózek, który znacznie ułatwił przewiezienie tej graciarni "na koniec świata".

Odsalarki, siatki i DEET na komary, trochę jedzenia, którego nie kupimy na miejscu, ratunkowe racje żywnościowe, leki, liny, osuszacze, sprzęt elektroniczny, o którym dalej, wygodne karabinki i taśmy do szelek, grabpack do tratwy ratunkowej i inne.
Między innymi nabyliśmy nareszcie lampki nad koje. W 2018 pływaliśmy z rodzicami Kamila, którzy w podzięce za wspólny rejs postanowili nam je ufundować. Nie mniej okazało się, że w żadnym kraju nie mogliśmy znaleźć takich, które by się nam podobały. Teraz jednak sprawa była pilna bo przewidywaliśmy, że w długie atlantyckie wieczory miło będzie sobie coś poczytać przed snem, więc przywieźliśmy odpowiednie z Polski.
W ostatniej chwili dokupiliśmy w lombardzie termos marki Yeti. Nowe są drogie, ale ktoś nam je polecał. Z polecanych marek znamy też Esbit, ale nie testowaliśmy. Wszystkie inne, jakich próbowaliśmy, rozszczelniają się już po jednym sezonie od uderzeń gdy wozimy je w kokpicie (nawet jak zabezpieczamy je przed ruchem w bakiście). Może, gdyby zrobić specjalny uchwyt na termos... Tym razem przetestujemy używany Yeti.




Oczywiście na tak długi rejs kisimy kapustę. Będzie "klasyczna polska", tak samo zrobiona czerwona kapusta, jak też "nasza wersja kimchi". Do kimchi nie mamy jak zmiksować sosu z imbiru, cebuli i czosnku, ale smakuje podobnie jak mieszamy wszystkie składniki drobno posiekane.

W tym roku kupiliśmy u ulicznych handlarzy na Teneryfie kolorowe prześcieradła (spodobały nam się już rok wcześniej). W tropikach powinny się przydać bardziej niż nasze stare śpiwory z Danii. Pozwalają m.in. okryć się od słońca.



Finalnie wodujemy i myjemy jacht. Rok wcześniej kupiliśmy w "ferraterii" w Valverde nierdzewny łańcuch. Potencjalnie przyda się do zabezpieczenia jachtu na dłużej na boi w Surinamie. Jednak już tu przydaje się bardzo, gdyż możemy zaparkować na kilka dni w basenie dźwigowym, gdzie ostre nabrzeże, pływy i ciągły ruch wody bardzo niszczą cumy.

Potem zwozimy kolejne zapasy z lokalnego sklepu. Kolejny raz bardzo ułatwia wszystko nasz nowy wózek bagażowy.






Największy problem mamy z załadowaniem przewidzianej ilości wody. Mamy w butelkach 3 litry na nas wszystkich na dzień, więc nie za dużo. Dodatkowe 60l w zbiorniku na dziobie, ale nie mamy pewności czy w upale ta woda się nie popsuje (nie zabraliśmy tabletek do odkażania). Poza tym liczymy na nową odsalarkę, ale zapas musi być.
Boimy się zapakować taki ciężar na dziób, pamiętając ostre zjazdy z fali w drodze na Kanary. Więc na dziobie załadujemy lekkie rzeczy (przestrzeń życiową ograniczymy do dwóch koi w mesie, ponieważ i tak zawsze jedna osoba nie będzie spała). Wodę ładujemy bliżej rufy. Jest tam też 100l paliwa do silnika, które planujemy wykorzystać płynąc przez strefy ciszy blisko równika.

Potem jeszcze ostatnie spacery po okolicy i ruszamy w długą drogę.

Przed wypłynięciem wysyłamy do wszystkich zainteresowanych e-mail o następującej treści:
Cześć,
ten mail wysyłam do wszystkich zainteresowanych kontaktem z nami w czasie tegorocznego rejsu. Finalnie wykupiliśmy opcję nielimitowanych SMS wysyłanych satelitarnie w systemie Garmin InReach. Czyli z każdym możemy być dowolnie często w kontakcie w obie strony, przy ograniczeniu długości wiadomości do 160 znaków.
Naszą pozycję możecie śledzić pod tym linkiem:
https://share.garmin.com/stubborn
Jednocześnie jest tam opcja wysłania do nas krótkiej wiadomości. My możemy na nie odpowiadać oraz sami wysyłać na standardowe e-maile. Możemy też wysyłaś SMS na telefon, ale odpowiedź na numer nie wróci do nas. Do nas musicie pisać przez strone Garmina lub specjalny link w każdym mailu od nas (zawsze inny).
Nie ma co się martwić jak czasem pozycja na mapie nie będzie się odświeżać. Tracker może mieć kłopoty z połączeniem przy dużym zachmurzeniu, musi być na pokładzie i czasem będziemy go chować, żeby nie zgubić przy silniejszym wietrze, etc.
Tracker ma m.in. opcję wezwania pomocy (SOS).
Natomiast jeżeli tracker się zepsuje (np. zasoli port USB, co często bywa), zgubi, etc. to mamy nadal możliwość kontaktu dwukierunkowego przez internet satelitarny Iridium. Tej opcji jednak nie podaję wszystkim, bo pakiet danych jest nieduży i potrzebny nam do odbierania map pogodowych. Osobą, która ma ten kontakt jest mój Brat, który może udzielić Wam informacji w przypadku braku kontaktu z trackerem:
XXX XXX
xxx@gmail.com
+48 xxx
Pamiętajcie jednak, że tracker czasem możemy mieć schowany, możemy być zmęczeni, zajęci prowadzeniem rejsu i nie koniecznie odpowiadać na wszystko od razu.
Kontakt z Bratem będziemy mieli dopóki działa nam tablet iOS (urządzenia androidowe odbierają mapy pogodowe ale nie maile). Więc także jest ryzyko utraty tego kanału kontaktu (również np awaria zasilania, brak ładowania, etc.). Ten system również daje nam opcję SOS.
Oprócz tego, mamy zarejestrowane w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego urządzenia PLB (Personal Locator Beacon), jeden Zuza, drugi ja i z nich możemy wezwać pomoc satelitarnie + na częstotliwości lotniczej 121.5MHz. Są niezależne od USB, ładowania, tabletów i innych, więc najpewniejsze w sytuacji SOS, ale nie dają opcji kontaktu.
W przypadku braku kontaktu prosimy nie robić afery (nasze ubezpieczenie nie pokryje nieuzasadnionego wezwania). Sami mamy wszelkie możliwe systemy do wezwania pomocy w razie takiej ewentualności.
Oprócz tego, mamy systemy "personal AIS" w kamizelkach pneumatycznych (wszyscy troje), co daje namiar na mapie w jachcie na kogoś gdyby wpadł do wody (oczywiście zawsze będziemy mieli szelki + lifeliny rozciągnięte po całym pokładzie).
Plan jest taki:
Około 11-12 czerwca na wodę i na kotwicowisko, żeby trochę się przyzwyczaić. Idealnie byłoby wypływać około 15-17go, tuż przed pełnią księżyca. Na Kanary płyną niestety codziennie łodzie uchodźców, nie koniecznie dają dobre echo radarowe i lepiej mieć ze sobą pomocny księżyc. Ale to musimy dopasować też do warunków pogodowych - np. 5% czasu wieje w tej porze roku wiatr, który nie pozwoliłby stać na kotwicowisku (akurat dzisiaj, więc za kilka dni raczej wróci stały wiatr wyżu atlantyckiego).
Potem około 7 dni powinna zająć droga na Wyspy Zielonego Przylądka. Tam chcemy chwilę odpocząć. Pewnie zechcemy wypływać po 1 lipca, żeby ogarnąć sprawy firmowo/urzędowe związane z końcem miesiąca (np. JPK). Natomiast w razie ryzyk pogodowych, etc., wypłyniemy wcześniej i będziemy się z tego tłumaczyć później. Na Cabo Verde będzie z nami normalny kontakt przez internet.
Na Cabo Verde musimy wyczekać pewną i dobrą pogodę na pierwszy tydzień rejsu (więc możemy tam zostać też dłużej). Jeżeli dobrze wyczekamy pogodę na pierwszy tydzień (gdzie warunki wiatrowe będą teraz najbardziej zmienne), wtedy mamy szansę zrobić całą trasę do Gujany Francuskiej w około 3tyg. Płynąć musimy poniżej równoleżnika 10N aby nie być w rejonie zagrożenia huraganami (blisko równika nie mają siły Coriolisa, która utrzymuje ich ruch obrotowy). Będziemy więc blisko ITCZ (Inter Tropical Convergence Zone), gdzie może nas przytrzymać cisza. Mamy dwie odsalarki i jedzenie energetyczne (raczej ewentualnie na tratwę, bo jacht solidnie załadowany, kiełbasy powieszone się suszą, nawet kapusta się kisi;)
Lądujemy na pięknych wyspach Les îles du Salut. Tam chwila wakacji i odpoczynku. Nie wiem czy od razu kontakt internetowy.
Dopiero potem, w zgodzie z pływami, wejdziemy w rzekę Surinam, gdzie mamy uzgodnioną marinę i tam będzie normalny kontakt.
Ahoy!
Kama, Zuza, Kamil
La Restinga - Mindelo
11.06 ostateczne żegnamy się z La Restinga. Obchodzimy znajomych z torbą specjalnie na ten cel przywiezionych krówek i ściskamy się na do widzenia. Następnego rana pan portowy wrócił z Tenerefy i mogliśmy wypłynąć na kotwicowisko w Mar de las Calmas. Tam będziemy oswajać się z jachtem i bujaniem, żeby choroba morska nie męczyła nas na trasie. Jest wokół El Hierro kilka miejsc, które nadawałyby się do kotwicowania, ale ze względu na siedliska "węgorzy ogrodowych" (garden eel) wyznaczono tylko jedno, w którym łódki mogą spędzać noc na wodzie. Ma ono tę wadę, że jest otwarte na rozkołys (przy tej wyspie w ogóle nie ma dobrze osłoniętych zatok). Oprócz tego, zdarzają się tam wiatry katabatyczne. W nocy ląd ochładza się szybciej, powietrze nad nim staje się gęstsze i pod wpływem grawitacji spada z klifów nad morze silnymi podmuchami. Kilkukrotnie musieliśmy walczyć z tym zjawiskiem na Gomerze i wiedzieliśmy, że takie szkwały potrafią zerwać jacht z kotwicy (albo knagę, jeżeli kotwica trzyma dobrze). Lokalne nocne wiatry potrafią być naprawdę silne – w La Restinga zwiało cały pomost z jachtami i do tej pory jest przez to problem z miejscami w tym porcie.
Wiatr jak na miejscowe standardy był akurat nieduży, co znacznie ułatwia manewry portowe, więc się spieszyliśmy i już o 9:00 ruszyliśmy. Po 2 godzinach byliśmy na miejscu.

Żeby uczcić początek nowego etapu Kamil gotuje papas arrugadas w klasycznej wersji – na wodzie oceanicznej.
Adaptacja do fali przebiegła spokojnie. Kąpaliśmy się dużo i wraz z Kamilką opływaliśmy łódkę - jedno z rodziców asekurowało małą pływaczkę, a drugie z pokładu dawało porady w kwestii stylu. Kamil dokonał ostatnich napraw, a "najwierniejsza pomocnica tatusia", choć nieco mniej aktywna niż w porcie, pomagała. Wieczory spędzamy na czytaniu przy nowych lampkach.

Codziennie sprawdzamy prognozy. Na tej trasie jesteśmy narażeni na silne wiatry (chociaż bezpieczne, nie sztormowe), ale nie mamy ochoty na walkę z żywiołami. Generalnie ma wiać do 5-6B, ale zwracamy też uwagę na siłę szkwałów, które tak nam dały w kość w drodze na Kanary (tu też będą, szczególnie w nocy, najsilniejsze do kilkuset mil od wybrzeża Afryki). W końcu powstaje plan – Ruszamy 15.06; przez 3 dni ma wiać słabo, co da nam czas na dalsze oswojenie choroby morskiej i zżycie z jachtem oraz pozwoli uniknąć silnych podmuchów, które mają się pojawić dopiero 18.06, za połową trasy.
Ruszamy! Następuje reorganizacja łódki. Całe lekkie jedzenie idzie na koję dziobową, Kama odzyskuje swoje królestwo za sztormdeską, a posłanie dla jednego dorosłego zostaje rozłożone na koi przy kuchence. Przy wejściu na koję dziobową staje ponton związany z zapasowymi kapokami oraz grabpack - wodoodporna torba z zapasem wody, jedzenia wysokoenergetycznego odsalarką i zestawem do łowienia ryb. Drugi, mały grabpack z urządzeniami komunikacyjnymi, których używamy na co dzień, wisi przy zejściówce. Gdyby coś się złego działo jedno z nas chwyta torby i ewakuuje się z nimi. Tratwa jest przytwierdzona na decku tak, że powinna się odwiązać poprzez wyszarpanie liny zaknagowanej w miejscu dostępnym z kokpitu, ale gdyby jacht zrobił grzybka mogłaby mieć kłopot z wypłynięciem, stąd ponton ubrany w kapoki, który wtedy może być łatwiej wydostać na powierzchnię.
Wszyscy zakładamy szelki i samopompujące kamizelki, których nie będziemy zdejmować aż do dopłynięcia. Do szelek przyczepione są rozciągliwe wąsy zakończone z obu stron specjalnymi karabińczykami ze sprężynową zapadką – z jednej strony pozwalają się szybko wpiąć i wypiąć, z drugiej zabezpieczają przed samoczynnym wypięciem, które zdarza się w zwykłych karabińczykach. Każdy, kto wychodzi do kokpitu od razu wpina się w którąś lifelinę (dwie liny rozciągnięte od dziobu po rufę na burtach łódki – pozwalają na swobodne poruszanie, a chronią w razie wypadnięcia). W kamizelkach wszyscy mamy samoczynnie uruchamiający się system personal AIS, w razie, gdyby ktoś wypadł, jego pozycja pojawia się na chartplotterze łódki. Teoretycznie zasięg systemu to 4 mile, czyli w naszych warunkach ok godziny płynięcia, ale mamy nadzieję nigdy nie sprawdzać jego skuteczności w praktyce. Sternicy mają też przypięte do szelek systemy PLB – ręcznie uruchamiany alarm, który przesyła wezwanie pomocy wprost do satelity. Dorośli mają też saszetki z nożem i silną nurkową latarką. Obie te rzeczy są również sznureczkami przywiązane do szelek. Mamy też ładowane słonecznie zegarki Garmin z GPS, zawsze pewniejsze to niż sekstant w razie awarii zasilania jachtu.


W saszetce siedzi też tag systemu "Man On Board" konstrukcji Kamila. Zasilane na baterie urządzonko wysyła sygnał do stacji bazowej, która znajduje się w łódce. Jeśli przestanie nadawać, stacja bazowa włącza głośną syrenę. Gdyby sternik znalazł się za burtą, załoga od razu zostaje obudzona. O skuteczności tego systemu mieliśmy się okazję przekonać jeszcze w Norwegii, kiedy to Zuza poszła z tagiem w kieszeni do latryny na brzegu - przeraźliwe wycie obudziło nie tylko Kamila, ale i ludzi z kilku sąsiednich łódek... Tutaj zamieszczamy dokładniejszy opis konstrukcji tego systemu: MOB
Wyspy wulkaniczne mają to do siebie, że wiatr musi ominąć góry, więc za samą wyspą wiatru nie ma, ale z boków wieje ze zdwojoną siłą i tworzy zawirowania. Wypływając z cienia takiej wyspy trzeba uważać też na fale, które te mieszające się wiatry tworzą. Ruszyliśmy ok 9:00 przy łagodnym wietrze i wszystko szło świetnie, aż tu nagle zupełnie straciliśmy zasilanie elektryczne. Mimo, że łódką bujało straszliwie, bo fale z różnych kierunków uderzały raz z tej raz z innej strony, Kamil rozkręcił panel elektryczny, potem przedział silnika i odkrył, że urwał się kabel od alternatora i zrobił zwarcie. Lutowanie gazową lutownicą nigdy nie jest łatwe, a szczególnie kabla prawie centymetrowej średnicy w takich warunkach, ale jakoś mu się udało i zasilanie oraz ładowanie odzyskaliśmy. Dalsza część dnia przebiegła spokojnie, a nawet trochę za spokojnie. Wpłynęliśmy bowiem w cień wiatru pochodzący już od całych Kanarów. Krótka konsultacja z prognozą pogody pokazała, że jak włączymy silnik to w ciągu pół godziny jesteśmy w stanie z tego cienia uciec, co też zrobiliśmy.
Podekscytowani podróżą oboje nie spaliśmy dobrze poprzedniej nocy, więc zmieniamy się na wachcie co ok 3 godziny. Księżyc jest z nami przez większość nocy, co bardzo ułatwia i uprzyjemnia wachtę (tak zresztą planowaliśmy termin wypłynięcia już zimą). Księżyc znika na 3 godziny przed wschodem słońca i wtedy obserwacja jest utrudniona. Noc jest na tyle ciepła, że siedzimy w krótkich spodenkach.

Następny dzień przebiega w miarę spokojnie - steruje autoster wiatrowy, my musimy pilnować trasy i okolicy oraz wciskać guziczek czuwaka (zwanego "watchdogiem" lub „all's well”) - kolejnego Kamilowego dodatku do systemu "Man On Board". Diabelskie urządzenie ma sprawić, że sternik nie zaśnie ani nie zagapi się na dłużej niż 15 min. Gapiostwo sternika jest karane głośnym wyciem syreny.
Nagle pojawia się nam na łódce niespodziewany gość - gołąb. Zwierzak jest zadbany, zaobrączkowany i wygląda na nasze oko rasowo. Przysiada na bomie - sypiemy mu okruszki i wodę; widać, że chciało mu się jeść i pić bo zajada aż miło.

Zastanawiamy się skąd się wziął 100 mil od brzegu, szczególnie, że wiatr jest dość silny (potem, już w porcie doczytujemy, że gołębie niektórych ras są w stanie przelecieć nawet 500 mil jednego dnia). Ptak ewidentnie się rozgaszcza i zostaje u nas na noc. Noc jest spokojna i piękna - niebo bez chmurki, księżyc tworzy świetlistą ścieżkę na wodzie.
Następnego dnia pogoda powoli się zmienia, pojawiają się na niebie chmury, poranki są ciepłe, ale nie gorące - siedzimy w spodenkach ale i bluzach. Popołudnia są bardziej słoneczne. Życie pokładowe się stabilizuje - Kamilka budzi się rano i puszcza sobie słuchowisko. Kamil odsypia noc, a Zuza pilnuje sterowania. ok 9:00 - 10:00 Kamil przejmuje sterowanie a Zuza idzie spać. Jeśli nie buja zbyt mocno można zjeść śniadanie - suchary, tekturę, albo gofio (Kanaryjski wynalazek, mąka z prażonego ziarna, którą miesza się z mlekiem i miodem). Po południu, kiedy pogoda jest najlepsza, cała rodzina wypełza na pokład, a Kamil robi jakiś obiad. Jeśli buja bardziej, jest sałatka z kukurydzy, groszku, losowej puszki rybek oraz majonezu lub sosu kanaryjskiego. Jeśli falowanie jest znośniejsze, można spróbować coś ugotować. Bardzo posmakował makaron gotowany z wodą i oregano, do którego wciskamy potem świeże ząbki czosnku i dodajemy tuńczyka z puszki.
Mamy dwie rozstawione kuchenki i w zależności od pogody i rodzaju dania wybieramy na której gotujemy - jeśli jest lepiej można użyć Primusa Omnifuel - gotuje wolniej ale działa na benzynę, którą łatwo dokupić wszędzie. Kuchenka gazowa jest szybsza i łatwiejsza w użyciu, ale trudno dostać cartrige pasujące do naszego modelu. Mamy też dawną kuchenkę spirytusową. Jest najbezpieczniejsza, bo ewentualny pożar można ugasić wodą. Jednak od dawna nie możemy dostać taniego bioetanolu. Również nie możemy dostać tak popularnej w Polsce nafty do prymusa. Prymus działa na benzynę 95, ale trzeba pilnować, żeby nie rozhulał się za bardzo (pali się bardziej agresywnie niż na nafcie). Wcześniej używaliśmy dawnego Prymusa typu "granat", gdzie niepokojąco blisko od płomienia umieszczony jest zbiornik z paliwem.
W tym roku kupiliśmy bezpieczniejszy Primus Omnifuel, który działa na szeroką gamę paliw – w ostateczności nawet na diesla, tyle, że ropa co chwilę zatyka dyszę i bardzo kopci. Dlatego pozostajemy przy mniej bezpiecznej benzynie, która pozostaje jedynym dostępnym w rejonie paliwem do wszystkich naszych kuchenek.
17.06, poniedziałek, trzeci dzień naszego rejsu, przebiega spokojnie - eksperymentujemy z karmą dla gołębia - większe kawałki sucharów nie mieszczą mu się do dzioba, sucharowy miał wpada w oczy, trzeba mu je więc kruszyć na odpowiedniej wielkości kawałki. Okazuje się, że smakuje mu też soczewica i ryż. Martwimy się co zrobi nasze zwierzątko pokładowe w wypadku silniejszego wiatru. Czy podmuchy go nie będą zrzucać? A co z chlapnięciami fali? Kamil przywiązuje do bomu domek wykonany z pociętej plastikowej miski. Gołąb tam zagląda, ale zupełnie nie ma ochoty siedzieć w budzie. Jest na tyle nieufny, że nie daje się przenieść i przy okazji "okupuje" grot (którego na szczęście nie mamy potrzeby używać).
Pod wieczór wiatr się wzmaga i refujemy fok (używając rolera). Choć czujemy się dobrze, prewencyjnie bierzemy biodraminę (ta sama substancja czynna co w aviomarinie). Wcześniej nigdy tak nie robiliśmy i bywało, że w początkowych dniach rejsu muliła nas choroba morska. Biodraminę braliśmy wcześniej i nie odczuwaliśmy negatywnych skutków. Polecili nam ją przy okazji nurkowania w punkcie, gdzie było spore zafalowanie, nurkami rzucało, a wszystko przed oczami pływało na lewo i prawo. Kamil zwymiotował jeszcze w wodzie (wyjął aparat z ust i dopiero potem doczytał, że robi się to przez aparat). Zuzę przycisnęło dopiero na pontonie i wtedy divemaster standardowo zaproponował ten lek. Przed wypłynięciem Kamil testowo zażył dwie tabletki i nic złego się nie działo. Z kolei choroba morska też ogranicza sprawność i w tym sensie może być niebezpieczna. Okazuje się jednak, że na zmęczony organizm Kamila lek wpływa inaczej niż na wypoczęty - pojawiła się dziwna senność, miał kłopot ze skupieniem wzroku na kompasie, suchość w ustach, a kiedy zasnął miał majaki. Zuza musiała przejąć sterowanie. Zuzie biodramina (szczególnie wersja z kofeiną) pomaga i żadnych negatywnych efektów nigdy nie odczuła, ale warto wiedzieć, że nie wszystkie organizmy reagują tak samo.
W normalne dni, wieczorne sterowanie zaczyna Zuza, potem przejmuje Kamil. Dzisiaj, w trakcie jego wachty zaczyna wiać na tyle silnie, że refuje żagiel całkowicie i steruje ręcznie, bo autoster nie zdąża odwrócić łódki tyłem do fali, a uderzenie z boku przy tym stanie morza mogłoby być niebezpieczne - naszej łódki raczej by nie wywróciło, ale mogłoby potłuc panele słoneczne wywieszone na burtach. Łódka idzie od 3,5 do 5 węzłów pod gołym masztem. Sterować trzeba bardzo precyzyjnie na kurs 220, bo wymieszane fale idą z obu skosów z tyłu (wiatr zmienił kierunek) i uderzają w jedną lub w drugą burtę. Przez to około 2-3 godziny dorośli wachtowali oboje z podziałem na sternika pilnującego kursu i „oko”. O 5:00, kiedy Zuza przejmuje ster, sytuacja powoli się uspokaja, jednak wciąż steruje ręcznie i nie rozwijamy żagla. W dzień pogoda jest lepsza, co pozwala nam w miarę odespać emocjonującą noc.
Zbliża się wieczór 18.06, czas który miał być najbardziej wietrznym naszej podróży. Szczęśliwie podmuchy nie są tak silne jak zeszłej nocy. Gołąb chyba ma ochotę rozciągnąć skrzydła, bo lata kręgi nad łódką. Potem ma kłopot z wylądowaniem, ale w końcu udaje mu się opanować technikę. Zauważamy, że od ciągłego podpierania się, lotki i sterówki mu się podniszczyły.
Kamilka ma nagły nawrót choroby morskiej, słabiej się czuje i wymiotuje. Na szczęście następnego dnia czuje się zdecydowanie lepiej i nawet jest w stanie czytać książkę we własnej koi (Zuza nie poważa się próbować czytać nawet na zewnątrz, gdzie generalnie choroba morska dokucza znacznie mniej). W ramach rozrywek intelektualnych wymyślamy zadania z treścią, a Kama je rozwiązuje. Nasza matematyczna inwencja wyczerpuje się jednak stosunkowo szybko i przechodzimy do zadań z Kangura Matematycznego. Dziecko rozwiązuje jedno za drugim. Okazuje się, że przy małej ilości czynników rozpraszających Kangur staje się rozrywką, jak krzyżówka albo sudoku (po rejsie uzyskała w konkursie wynik będący w 10% najlepszych). Podróże kształcą...

Przekraczamy zwrotnik raka i już oficjalnie jesteśmy w tropikach. Pogoda nie zgadza się z wyobrażeniami - w nocy musimy siedzieć w długich wodoodpornych spodniach, bluzach i kurtkach. W ciągu dnia jest lepiej choć ostrożnie rozstajemy się z kurtkami - nie tyle ze względu na temperaturę powietrza co na nagłe zimne "chlapy" zza burty.
Znów pojawia się problem natury elektrycznej - coś włącza się i wyłącza pożerając przy tym nasz zapas energii. Zorientowaliśmy się gdy akumulator był już całkiem rozładowany i wyłączył się chartplotter AIS. Okazuje się, że winowajcą jest automatyczna pompka zęzowa. Choć nie bardzo jest co wypompowywać, włącza się i wyłącza pod wpływem bujania i pożera elektryczność jak smok. Generalnie pompka ma służyć dopiero kiedy łódka będzie stała w Surinamie (profilaktycznie, aktualnie mamy świeżo uszczelnione wszystkie przepusty denne), więc teraz Kamil po prostu wyłącza ją na amen i problem się kończy. Dobrze natomiast, że mamy działający alternator i możemy doładować się z silnika, bo przy zachmurzeniu panel PV nie ładuje prawie wcale, a rozładowany akumulator łatwo się "zasiarczy" i będzie bezużyteczny.
Zastanawiamy się też skąd pojawiła się w zęzie woda - nie jest jej wiele, jednak w porcie i na kotwicowisku nie było jej wcale. A przecież Stubborn ma zostać przez rok na boi na rzece. Niedobrze... Oględziny wszelkich przepustów i instalacji pozwalają ustalić, że woda wlewa się przez ster. Płetwa sterowa umieszczona jest na długim bolcu, który wchodzi w rurę. Rura ta kończy się niestety pod poziomem podłogi w kokpicie (ewidentnie rozwiązanie jest słabe). Widać, że poprzedni właściciel i tak ją przedłużył kawałkiem węża gumowego zaciśniętego cybantem. Normalnie to miejsce znajduje się wystarczająco wysoko nad poziomem wody, ale teraz bardzo dociążyliśmy rufę wodą i paliwem. Przy fali woda czasem wlewa się przez odpływy do kokpitu, ale też jak widać przez ster do zęzy. Przenosimy kilka zgrzewek z bakisty rufowej do mesy - będzie trudniej chodzić po jachcie, ale ważniejsze, żeby woda się nie wlewała.
Wiatr się zmniejsza, ale pojawiają się prądy pływowe - przez sześć godzin płynie się miło, szybko i przyjemnie, przez następne sześć wolniej i z krótką, nieprzyjemną falą.
Z wieczora na wieczór kręgi naszego gołębia robią się co raz większe, często znika nam z oczu. Biedny zwierzak męczy się na rozbujanym bomie, a sterówki w ogonie ma coraz bardziej postrzępione. Zastanawialiśmy się jak długo tak wytrzyma. W końcu jednego wieczora odlatuje i już nie wraca. Martwimy się, bo noc to nie pora dla gołębi, a w dodatku ostatni raz kiedy go widzieliśmy leciał na zachód. Mamy nadzieję, że zanim się zbytnio zmęczy trafi na jakiś statek.
Wyliczamy, że aby dopłynąć na Zielony Przylądek w niedzielę, musimy utrzymywać średnią prędkość 4 węzły (nie chcemy potem czekać całej nocy, a wejście do Mindelo jest zalecane tylko w dzień).
Póki co wiatr nam sprzyja, ale 23.06 ma być flauta. 22.06 odkrywamy, że autorster się złamał. Przyczynę łatwo dociekamy. Goniąc jak najszybciej, możliwie mało refowaliśmy żagiel, a kiedy autoster nie dawał rady wystarczająco szybko ustawiać nas na właściwy kierunek popychaliśmy go ręką. W efekcie działały na niego zbyt duże siły i jedna ze stalowych rurek pękła. Kamil szybko rozkręca uszkodzony element (co na ponad metrowej fali jest niezłą ekwilibrystyką) upiłowuje kawałek, nawierca nową dziurkę i montuje z powrotem. Działa, ale wiemy już, że żadne "pomaganie" nie wchodzi w grę - jeśli zbyt wolno wracamy na kurs to albo trzeba zrefować żagiel, albo sterować ręcznie.
23.06 o wschodzie słońca jesteśmy niecałe 30 mil od Mindelo, jedynej mariny na całych Wyspach Zielonego Przylądka. Wolimy marinę, żeby nie wozić pontonem uzupełnień w zaopatrzeniu. Nie lubimy też zostawiać jachtu na kotwicy na dłużej samego. Robiliśmy tak m.in. zwiedzając Gomerę i nic się nie stało. Za to później kilka razy zerwało nas z kotwicy i wtedy jacht błyskawicznie dryfuje (najczęściej w kierunku skał).
Kotwica nie działa dobrze szczególnie kiedy wiatr jest słaby i z wielu kierunków (np. gdy stoimy przy wysokich klifach). Wtedy prądy i zmienny wiatr noszą jacht dookoła. W wyniku tego łańcuch potrafi oplątać kotwicę dookoła i przestaje to trzymać jacht nawet przy słabym wietrze. W la Restinga poznaliśmy m.in. historię żeglarza, który kotwicował na Gomerze w tym samym czasie i miejscach co my rok wcześniej. Wybrał się do sklepu gdy akurat puściło oczko łańcucha kotwicznego. Jego duży, piękny jacht stał potem do kompletnego remontu w La Restinga.

W końcu zbliżamy się do Mindelo. Wiatr nie jest silny, ale leje między wyspami trochę go podkręcają, więc nie mamy problemu z napędem. Ostatnie godziny ciągną się rozpaczliwie, ale w środku dnia docieramy do portu. W przewodniku jest on opisany jako trudny, wietrzny i rozchwiany. Wchodzenie w takie miejsca jest zawsze stresem, bo łatwo można rozbić łódkę własną, albo co gorsza cudzą. Patrzymy na wypasione jachty transoceaniczne i manewrujemy jak najdalej od nich. Sympatyczny pracownik mariny pokazuje nam miejsce i pomaga zaparkować. Nie przewidzieliśmy, że potrzebne będą rękawice i morskie parzydła dały się we znaki przy knagowaniu na rufie wyjętej z wody liny. Kamień spada nam z serca gdy jacht stanął zacumowany. Jesteśmy zmęczeni i sztywni od soli, marzymy o prysznicu. Słodka ciepła woda musi jeszcze chwilę poczekać, bo przypływamy w trakcie przerwy obiadowej. W końcu biuro mariny zostaje otwarte a my dostajemy upragnione karty prysznicowe i wymieniamy walutę. Kurs escudo jest na sztywno związany z euro i przelicznik jest prosty - 1 euro to 100 escudo. W wielu miejscach można płacić obiema walutami. Płatność kartą też nie sprawia problemu choć przy drobnych zakupach miejscowi wolą gotówkę – prowizje na terminalach są dosyć wysokie.
Mindelo

Mimo, że ziemia trochę nam się jeszcze chwieje pod nogami idziemy się kąpać. Jest niedziela, biuro wizowe i policja są zamknięte, ale pan portowy mówi, że bez problemu możemy przejść się po mieście. Umyci idziemy na obiad do pływającego baru mariny. Nie dość, że jedzenie smaczne, to jeszcze wifi mają. Najedzeni idziemy na spacer po okolicy - miasto wygląda na wymarłe, ludzi spotykamy dopiero na placu zabaw. Kama fika na drabinkach i huśtawkach, a my powoli dochodzimy do siebie i się rozglądamy. Straszono nas trochę tym miejscem – na Navily kilka osób zgłaszało kradzieże, poznany na pomoście człowiek też mówi, że na plecaki należy tu uważać. Nie mniej na placu zabaw sielanka – zwraca uwagę jak starannie ubrani są ludzie – zarówno dzieci jak i dorośli czyściutcy i eleganccy. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Zmęczeni i zadowoleni wracamy na łódkę i zapadamy w ośmiogodzinny sen, w którym nie trzeba się budzić na wachtę.
Następnego dnia ruszamy na miasto – wita nas wykuty w murze budynku portret Cesarii Evory – bosonogiej divy, najbardziej znanej artystki caboverdeańskiej, która się w Mindelo urodziła i tu spędziła większość życia.

Pierwszym przystankiem jest policja i urząd celny. Wbrew obawom procedury przebiegają sprawnie, wypełniamy kilka papierów i po około godzinie jesteśmy wolni. Najdłużej z całej procedury trwało oczekiwanie na urzędnika celnego, który gdzieś znikł, ale jak pani policjantka zadzwoniła to zaraz wrócił. Udajemy się do centrum. Tym razem ulice miasta tętnią życiem.
Nie ma tu centrów handlowych ani większych marketów; są sklepy specjalizujące się w hydraulice, elektryce, elektronice etc, albo "chińskie centra" typu szwarc, mydło i powidło. Szukamy uszczelki do klapy silnika. Normalnie używaliśmy w tym celu uszczelek do okien ale w kraju tropikalnym jest to produkt egzotyczny – sprzedawcy bardzo starają się nam pomóc, wymyślają kto mógłby mieć takie dziwo i w końcu w chińskim sklepie budowlanym udaje nam się dostać parę rolek uszczelki piankowej.

Włócząc się po mieście trafiliśmy na piekarnię z pysznymi bułkami – będziemy się tam zaopatrywać przez cały pobyt – a teraz udajemy się na miejski targ warzywny. Rolnicy wystawiają tu swoje marchewki, bataty, buraki, papryki, papaje, banany i całe stosy egzotycznych przypraw. Trafiamy na owoc, którego nigdy w życiu nie widzieliśmy, nazwa też nam nic nie mówi. Na nasze pytania w sprzedawczyni wyjaśnia, że je się to na surowo kiedy zmięknie. Potem udaje się nam sprawdzić, że to graviola (owoc pochodzący z Azji).


Oficjalnym językiem Cabo Verde jest portugalski i całe słowo drukowane jest w tym języku, ale mówi się po kreolsku – portugalskie słownictwo a składnia z języków zachodnioafrykańskich. Mnóstwo osób mówi też świetnie po angielsku, hiszpańsku i francusku. Ludzie są komunikatywni, życzliwi ale (poza kilkoma żebrakami) nie nachalni. Kiedy Kamilka zeszła z bulwaru na plażę, żeby sobie coś obejrzeć, miejscowy rybak od razu zaczął latać po chodniku i nas szukać, uspokoił się dopiero jak się zorientował, że widzimy dziecko i że oddaliło się za naszą zgodą.









Trafiamy na lokalny bazar tekstylno gadżetowy. Jest tu mieszanka lokalnych bransoletek, szytych w Chinach czapeczek i prawdziwych wyrobów artystycznych z Cabo Verde i krajów Afryki Zachodniej. Nabywamy maskę zrobioną na sąsiedniej wyspie San Antonio – sprzedawca tłumaczy nam, że ma ona związek z krowami czy też ogólnie bydłem, które jest dla mieszkańców ważne ekonomicznie i symbolicznie. Ekonomicznie bydło jest istotne do tej pory – zajadamy się pysznymi serami z mleka owczego, koziego i krowiego, które oferują miejscowe markety.

Następnego dnia przychodzimy na bazar kupić jeszcze jedną maskę, która podobała się Kamie. Są to autentyczne, stare maski, które kiedyś miały dla tubylców jakieś znaczenie, a teraz sprzedają je w cenie plastikowych zabawek.

Trochę gotujemy sami, a trochę żywimy się w knajpce mariny. Danie dnia kosztuje 5 euro a porcja jest taka, że zamawiamy tylko dwie, bo ani Zuza, ani Kama nie dałyby rady całej przejeść. Chcemy koniecznie spróbować potrawy, która jest czymś w rodzaju dania narodowego. Kelner uświadamia nas, że to jest danie śniadaniowe i że można zamówić je tylko rano. Tak więc następnego dnia stawiamy się niemal na otwarcie restauracji i zamawiamy katchupę razy trzy. Na stole pojawiają się talerze z dwoma jajkami sadzonymi na głowę, kiełbaską i solidną porcją mieszanki różnych warzyw strączkowych, oraz ostry sos do polania. Miejscowe śniadanie starcza za solidny polski obiad.

Kiedy Kamilowi udaje się nadgonić robotę zawodową i mamy całe popołudnie wolne, wybieramy się na plażę reklamowaną jako główna atrakcja Mindelo. Rzeczywiście wygląda jak z obrazka – bialutki piaseczek i turkusowa woda. Dla chętnych jest wypożyczalnia skuterów wodnych, ale większość po prostu wygrzewa się na piasku albo się pluska. Przychodzą tu zarówno goście z usytuowanego obok pięciogwiazdkowego hotelu jak i miejscowi. Dochodzimy do wniosku, że chyba aż tak strasznie tu nie kradną skoro lokalne dzieciaki zostawiają na plaży plecaki z telefonami i idą się kąpać.

Kolacje gotujemy sami, ale na obiady chodzimy do portowej knajpki. Dzięki temu poznajemy lokalne rarytasy – kurczaka w sosie curry, kachupę w wersji zupowej (w jednym talerzu fasolówka z mieszanych strączkowych w drugim warzywa – ziemniak, batat, marchewka, mięso i słonina), gulasz wieprzowy serwowany z ziemniakami i ryżem.
Zdarzyło się jednak, że przyszliśmy zbyt późno, danie dnia się skończyło i musieliśmy zamawiać coś z karty. Kama wybrała kiełbaskę po kreolsku, Kamil tajemniczą przekąskę wieprzową a la San Antao, której jeszcze nie jadł, a Zuza hummus. Okazało się, że hummusu nie ma, kelner zaproponował co innego, nie do końca wiedzieliśmy co, ale niech będzie. Kiełbaska przyszła w pikantnym sosie z ananasem i warzywami – dziecko jadło, choć powolutku, bo danie okazało się mocno ostre. Zuza dostała pysznego kalmara z frytkami. Miejscowi na prawdę wiedzą jak przyrządzać ryby i owoce morza. Najciekawiej trafił Kamil, bo przekąska okazała się wielką porcją podrobów wieprzowych (serce, wątroba, płuca) w nawet smacznym sosie, okraszoną frytkami. Zjadł, ale z ograniczonym entuzjazmem, bo spodziewał się czego innego. Pod koniec zaszaleliśmy i zjedliśmy wahoo (ryba pelagiczna – duży drapieżnik) w sosie curry, groupera szefa kuchni oraz sałatkę sezonową z grillowanymi krewetkami w ziołach. Wszystko było pyszne.
Kamil zauważył, że spadł nam jeden reflektor radarowy, nie bardzo to wielka strata, bo reflektory tubowe, które mamy, są nieskuteczne. Drugi reflektor ledwie wisiał, bo krawaty samozaciskowe (trytki) spróchniały. Żeby nie zaśmiecać oceanu postanowił przywiązać go sznurkiem. Dało to okazję do inspekcji masztu. Okazało się, że słone powietrze La Restinga dało naszemu masztowi w kość - najbardziej ucierpiało mocowanie radaru, które składa się różnych metali. Śruby ze stali nierdzewnej wyżarły dziury w aluminiowym kątowniku. Na szczęście okazało się, że w zapasie mamy na tyle duże podkładki, że zatkały dziury i na ten rejs powinno wystarczyć. Dobrze, że wyżarło głównie kątowniki od mocowania radaru a nie sam maszt. Podobny los spotkał jeden otwór na śrubę, która przytrzymuje schody na maszt. Mimo, że stal nierdzewna stosunkowo słabo reaguje z aluminium, bo oba metale pokrywają się ochronną warstwą twardych tlenków, dolna śruba, która przytrzymuje schodek w dobrej pozycji, wyrobiła dziurę na tyle, że dało się nim poruszać. Na szczęście górne śruby (na które głównie działa siła) są dużo solidniejsze, przechodzą przez maszt na wylot.
Kolejną rzeczą, którą zniszczyła nam sól, są oryginalne mosiężne karabińczyki do fałów. Spokojnie przetrwały od 1974 aż do teraz, kiedy tak bardzo zapaprały się tlenkami, że trzeba je było rozciąć, bo w żaden sposób nie dało się ich otworzyć. Mamy nadzieję, że "prysznice" strefy równikowej wymyją sól ze wszystkich zakamarków.
Korozja galwaniczna generalnie niszczy wszystko gdzie dwa różne metale mają ze sobą kontakt. Gdy kupiliśmy jacht, Kamil dostał od Brata na gwiazdkę kurtkę nieprzemakalną Henry Lloyd. Służyła ona jeszcze w tym roku, gdy przepływaliśmy doldrums w drodze do Ameryki Południowej (wtedy dopiero zaczęła przemakać, ale była już dobrze wytarta). I w tym wypadku, projektant kurtki nie docenił roli słonej wody i korozji galwanicznej przy łączeniu różnych metali. Po około dwóch latach używania, zaczęły rozpadać się zatrzaski łączące kaptur z kurtką. Najpierw były dokręcane małymi, nierdzewnymi śrubkami w miejscu gdzie nit się rozpadł, jednak finalnie i to wytrawiło ich dalszą część i kaptur został po prostu przyszyty. Na szczęście suwak i pozostałe guziki były z plastiku bądź jednego rodzaju metalu, więc wada okazała się mało problematyczna i prawdopodobnie nie występuje w typowo oceanicznych modelach sztormiaków tej znanej firmy.
Powoli szykujemy się do dalszej drogi, m.in. zabezpieczamy olejem drewno i uszczelniamy klapy, gdyż spodziewamy się sporo deszczu na tegorocznej trasie.




Mindelo – Iles du Salut
Planujemy początek "wielkiego skoku" na 2.07, bo pierwszego Kamil musi złożyć urzędową papierologię (m.in. JPK). Jednak w nocy z pierwszego na drugiego wiatr jest bardzo silny. Zuza budzi się w środku nocy z myślą, że przecież jeszcze można odwołać całą imprezę, sprzedać łódkę w cholerę i spędzić resztę wakacji na Sao Vincente. Rano jeszcze raz analizujemy pogodę. Teoretycznie ma się pod wieczór uspokajać, ale morze jest bardzo wzburzone, wiec po tygodniowym pobycie na lądzie na pewno będziemy mocno rzygać. Jako, że na następny dzień przewidziana jest flauta decydujemy, że wolimy łatwy start kosztem jednodniowego opóźnienia. W konsekwencji załapujemy się na kolejne danie dnia w knajpce mariny - wyjątkowo pyszna polędwica w ziołach zdaje się potwierdzać słuszność naszego wyboru. Napotkani znajomi żeglarze cieszą się na nasz widok, całe rano zastanawiali się jak sobie dajemy radę w tym wietrze.
3.07 o 10:00 ruszamy. Nawet w leju pomiędzy wyspami Sao Vincente i Sao Antao fala nie jest wysoka. Wiatr z początku też jest niewielki, ale kiedy wychylamy się zza wysp zaczynamy płynąć 5kn, co jak na nasz jacht jest bardzo przyzwoitą prędkością. Dobrze nas to nastraja do całej podróży. Kapitan, który jest zarazem Kukiem, starannie układa menu - przez najbliższe trzy do czterech tygodni jesteśmy zdani tylko na własne zapasy, które z natury rzeczy nie są zbyt różnorodne. Mamy makarony, ryż, couscous, sosy pomidorowe, oliwki, groszek, kukurydzę, różnego rodzaju dania z fasolek, puszkowane parówki, owoce morza i tuńczyki. Dysponujemy też kilkoma świeżymi cebulami, czosnkiem, dynią, oraz dużą ilością zup w proszku oraz specjalnie wiezionych z Polski Zup Babci Zosi - to mieszanki suszonych warzyw i przypraw. Wymagają trochę dłuższego gotowania niż typowe zupy z torebki ale smak mają o niebo lepszy i są całkowicie naturalne.
Tym razem nie popełniamy błędu z poprzedniej części rejsu i starannie sortujemy puszki - jedzenie na gorszą pogodę ma być pod ręką, tymczasem rzeczy bardziej wymagające mogą sobie leżeć ukryte dosyć głęboko. Jako, że fala jest nieduża, Kamil decyduje się na caboverdeański makaron z sosem pomidorowym i oliwkami. Po otwarciu puszki okazuje się, że trafił na koncentrat pomidorowy a nie sos. Mimo rozwodnienia jest to dosyć gęste. Na Zielonym Przylądku do produkcji makaronu nie używa się jajek - nie wiemy czy to z tego czy z innych względów gotuje się on szybciej niż nasze. W efekcie wychodzi coś w rodzaju placka pomidorowego z rozpadającym się makaronem. Jedynie oliwki są takie jakich się spodziewaliśmy. Mimo specyficznej konsystencji danie jest smaczne i zostaje pożarte.
W dniach następnych Kapitan Kuk wspina się na szczyty - dostajemy kotlety z mahi mahi oraz risotto kapitańskie ze świeżą dynią, soczewicą, cebulą i ziołami. Jako, że kupiliśmy ryż w worku pięciokilowym, staramy się go przejadać bardziej niż makaron, bo trudniej nam go będzie w razie czego przechować. Odkrywamy, że bardzo dobrze wychodzi jeśli na wylosowanej puszce owoców morza w oleju podsmaży się ryż i doda cebuli i ziół. W gorące dni największym powodzeniem cieszą się wilgotne i chłodne sałatki. Zupy też zawsze wszyscy jedzą z entuzjazmem, ale daje się je gotować tylko na małej fali i kiedy nie jest straszliwie gorąco - żadna z naszych kuchenek nie ma wahacza, więc kuk musi przytrzymywać garnek ręką przez cały czas gotowania.
Najczęściej Atlantyk przepływa się zimą, kiedy wieje passat, a nie ma niebezpieczeństwa powstania huraganów po drodze. Taki przeskok zajmuje ok 2 - 3 tygodni. Nam jednak dużo wygodniej wygospodarować parę tygodni wolnego latem, więc kiedy Kamil znalazł w jednym z atlasów trasę całoroczną, bardzo nas ona zainteresowała. Dokonał solidnych analiz - z archiwalnych plików GRIB (dane pogodowe od 1940 roku) wygenerował wykresy maksymalnej wysokości fal, które zamieszczamy tutaj: GRIB
Widać z nich, gdzie huragany zaczynają się jako sztormy i nie maja jeszcze niszczycielskiej sily. Z kolei dane dotyczące średnich wiatrów są dostępne w atlasach, które kupiliśmy już kiedyś. Wyszło, że rejs zajmie trochę dłużej, czyli 3-4 tygodnie, ale trasa jest bezpieczna. W miesiącach letnich, przy dobrej prognozie, rozwiązaniem jest możliwie szybko z wysp Zielonego Przylądka zejść na południe, w okolice równoleżnika 10N. W tej strefie sztormy nie nabierają siły huraganowej, ze względu na słabe działanie siły Coriolisa. Typowo w lipcu strefa słabych wiatrów z różnych kierunków i silnych ulew ze szkwałami (po żeglarsku nazywana doldrums, a bardziej naukowo ITCZ – Inter Tropical Convergence Zone), powinna być dalej na południe i stosunkowo wąska, więc łatwa do przejścia (po minięciu południka 30W). Planowo mieliśmy więc iść na SW do równoleżnika 10N, potem na zachód aż do południka 30W i stamtąd prosto do Gujany.
Już w Mindelo okazało się, że układ wiatrów wygląda jak sierpniowe karty z atlasów, co potwierdził pierwszy w historii huragan 5 kategorii, który wystąpił tak wcześnie – Beryl. Musieliśmy więc strefę huraganową omijać szerszym łukiem i często grzęznąc w doldrums. Mieliśmy ze sobą internet satelitarny, Iridium, który służył nam do ściągania prognoz pogody. To ułatwiało planowanie drogi - wiedzieliśmy kiedy opłaca nam się iść bardziej na południe a kiedy na zachód, żeby omijać cisze, a kiedy się spieszyć, żeby złapać jakiś wiatr.
W czasie pierwszego dnia słabego wiatru postanowiliśmy wyjąć spinaker. Generalnie bardzo uważamy z tym żaglem i wyciągamy raz na parę lat - jest naprawdę wielki i może wywrócić łódkę. Nawet Per Brohall, konstruktor naszego Albina ostrzegał, że jak najbardziej można z niego korzystać, ale trzeba wiedzieć co się robi i najlepiej jeśli do jego obsługi są trzy osoby. Przy niemal totalnej flaucie wciągnęliśmy potwora na maszt, wytrymowaliśmy autoster i nie bardzo pilnowaliśmy. Gdy wiatr przycichł całkiem, żagiel wkręcił się w sztag i gdy znów dmuchnęło pojawił się problem. Jak to ze spinakerem, ani zrzucić, ani łatwo rozplątać. Postanowiliśmy pomóc sobie zmieniając kurs silnikiem. W końcu się udało. Przy zrzucaniu spinaker naderwał się, ale okazało się, że w okolicy materiał rozłazi się lekko naciągnięty palcami. Czyli żagiel do śmietnika, za długo już służył narażony na promieniowanie UV.
Zajęci rozplątywaniem żagla zapomnieliśmy o wyrzuconej wędce. Gdy Kamil zauważył, że wkręca się w śrubę, natychmiast wyłączyliśmy silnik, ale trzeba było wejść do wody i rozplątać plecionkę ze śruby. Nawet udało się odzyskać wobler, ale ponieważ trzeba było podnieść płetwę autosteru wiatrowego aby rozłożyć drabinkę, zapewniło to całej załodze upragnioną kąpiel i zabawę na pływającej linie za jachtem w niesamowicie ciepłej wodzie, na środku Atlantyku. Potwierdziło się przysłowie, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.

Po osiągnięciu równoleżnika 12N stwierdziliśmy, że płynąc dalej na południe ugrzęźniemy na dłużej w ciszach i przeciwnych wiatrach. Z kolei prognozy pogody (którym w kwestii bezpieczeństwa wierzyliśmy nie dalej niż na 3 dni do przodu w tej strefie) pokazywały, że nie tworzy się żaden huragan, a wiatry na zachód będą w perspektywie kilku dni właśnie między równoleżnikiem 12N i 10N. Dalej na zachód strefa ITCZ będzie też węższa i mniej przeciwnych wiatrów zanim osiągniemy pasaty półkuli południowej (bo nie widać było szans iść ze słabymi wiatrami, przeciw prądom, bezpośrednio w kierunku Gujany, przy zastanej sytuacji pogodowej). Nie mniej granica dobrej pogody i równo wiejącego passata, a kapryśnych i burzowych doldrums jest dosyć rozmyta, a prognozy niepewne, o czym boleśnie mieliśmy się okazję przekonać.
Pierwszy dzień w okolicy równoleżnika 12N szliśmy prosto na zachód ostrym bajdewindem na samym zrefowanym grocie, ze względu na silne szkwały. Wieczorem ucichło, więc doszedł fok. Wiało bardzo lekko więc szliśmy pod profilaktycznie zrefowanym na noc grotem i fokiem. Prawie nie było fali, wiatr prawie żaden i to uśpiło naszą czujność. Noc była ciemna (księżyc w nowiu i zachmurzenie), ale prędkość bardzo wolna. Wtem znienacka uderzył nas front szkwałowy. Kamil szybko wrzucił grot i fok luz, odpalił silnik, zrolował fok i popłynął kilkanaście minut na zrefowanym i łopoczącym grocie aby sytuacja się uspokoiła.
Kolejny dzień flauta. Idziemy na silniku i co jakiś czas Kamil nurkuje, żeby usunąć wodorosty ze śruby napędowej. Wieczorem pojawia się leciutki wietrzyk i rozrolowujemy foka. Zauważamy wtedy, że na długości 1m ma pęknięcie w okolicy liku wolnego żagla. To spory problem, bo z prognoz wynika, że dalej na zachód czekają nas tylko cisze, a następnego dnia rano ma zacząć wiać bardzo korzystny dla nas wiatr, który poniesie nas na południowy zachód i pozwoli nam przeciąć istotną część ITCZ. Bez foka stracimy szanse na to płynięcie i ugrzęźniemy w doldrums na kolejne kilka dni. Mamy jeszcze dwa foki do dyspozycji - olbrzymią genuę, która raczej nadaje się tylko na pełne i słabsze wiatry, oraz nieco mniejszy niż obecnie założony fok, który ma nadwyrężony róg szotowy i trzeba by dokończyć jego szycie. Jest to praca niewdzięczna i ciężka. W zeszłym roku Zuza połamała już na tym żaglu kilka solidnych żaglomistrzowskich igieł.
W końcu Zuza płynie na silniku, a Kamil szyje mały fok. Zajmuje mu to pół nocy i nie jest może majstersztykiem żaglomistrzowstwa, ale jak na to tempo jest super (a przede wszystkim, mimo obaw nie podarło się aż do końca rejsu i profilaktycznie zszyty potem drugi fok czeka w worku). Gdy tylko szycie jest skończone, chcemy zamienić żagle. Musieliśmy zgasić silnik już jakiś czas temu, bo zablokowała go kolejna porcja wodorostów. Na szczęście flauta jest totalna, więc przynajmniej wiatr nie będzie nam przeszkadzał w operacji. Około pierwszej w nocy rozrolowujemy podarty fok (zrolowaliśmy go jak tylko zorientowaliśmy się, że jest uszkodzony) i wciągamy nowy, poszyty żagiel. Nie jesteśmy pewni ile wytrzyma prowizorycznie zszyty fok, a przy drugim kolejny dzień roboty. A jeśli nie będziemy mieć żadnego napędu zdryfuje nas na wschód. Nie jesteśmy pewni, czy wchodzenie do wody w nocy to dobry pomysł. Jednak chyba lepiej niż jak się rozwieje i wybuduje spora fala. Więc Kamil decyduje się zanurkować i oczyścić śrubę (w tym roku mamy dobre, nie chińskie, latarki podwodne, co ułatwia sprawę).
Tu czeka nas nieprzyjemna niespodzianka - śruba jest czysta, a silnik odpalić nie chce (czasem po wyłączeniu napędu wodorosty same spadają i tylko gdy nie odpala jest konieczność nurkowania z nożem). Okazało się, że częste gaszenie i zapalanie rozładowało akumulator rozruchowy. Jest wprawdzie opcja odpalania silnika z korby (super sprawa w naszym modelu Volvo Penta), ale miejsce gdzie trzeba silnik rozprężyć i potem szybko zaprężyć na obrotach, jest dosyć głęboko w maszynerii i kiedy motor jest gorący łatwo się przy tym poparzyć. W końcu Kamil cofa trochę tłok za pasek klinowy, żeby miał z czego szarpnąć i silnik odpala z akumulatora, ale wiemy już, że musimy bardzo pilnować, żeby za często nie gasić i odpalać silnika.
Wadą konstrukcji Albina jest brak skrzyni biegów i możliwości wrzucenia luzu. Śruba cały czas kręci się, a zmienny jest tylko skok łopatek. To z kolei uniemożliwia oczyszczanie śruby z wodorostów bez wyłączania napędu. W przewidywaniu kłopotów z żeglowaniem w strefie ITCZ zabraliśmy zapas ponad 140 litrów paliwa. Jednak wodorosty, które całymi ławicami snują się po doldrums spowodowały, że silnik stał się dla nas bezużyteczny. Tak więc siłą rzeczy musimy przejść spory fragment doldrums prawdziwie po żeglarsku.
Reszta nocy mija spokojnie. Rano jesteśmy niedospani, ale wiatr udaje się złapać i niesie on nas wgłąb strefy doldrums. Tu prognozy są dużo mniej sprawdzalne - zapowiadane wiatry pojawiają się z dużym opóźnieniem albo w ogóle nie z tego kierunku. W miarę dobrze pokazane są duże ogniska deszczowe, ale też nie koniecznie zgadzają się pory ich pojawienia. Ulewne, tropikalne deszcze często niosą ze sobą szkwały i utrudniają żeglowanie, ale są okazją do wypłukania zasolonych ubrań, a przede wszystkim zebrania pitnej deszczówki. Odkrywamy, że woda najlepiej zbiera się w kieszeni powstałej na zrefowanym grocie - po dobrym deszczu można stamtąd uzyskać 10l wody. Jest pyszna w smaku, ale niestety niezbyt trwała, więc na co dzień jesteśmy skazani na nasze zapasy oraz wodę z odsalarki.


Na rejs zabraliśmy zapas wody, który przy rozsądnym użyciu sam by wystarczył, ale zależało nam, żeby picie nas nie ograniczało i żebyśmy nie musieli zaraz po przepłynięciu Atlantyku gonić na łeb na szyję, żeby uzupełnić zapas wody pitnej. Dodatkowo zabraliśmy dwie odsalarki - jedną ratunkową - Katadyn Survivor-06 do grabpacka (ewentualnie do zabrania na tratwę). Została ona kupiona na aukcji po demontażu starej tratwy lotniczej, bo nie jest to produkt tani. Drugą - QuenchSea - nową, reklamowaną jako innowacyjny produkt, z polską wersją strony internetowej i polską siedzibą firmy. Ta miała służyć do uzupełniania zapasów wody w czasie rejsu, ale problemy zaczęły się już na etapie transportu. Wyszło, że na dostawę trzeba czekać kilka tygodni, bo jest wysłana prosto z Chin. Poza tym, okazała się to spora waliza do zabrania samolotem i trzeba było dokupić bagaż. Produkt przyszedł bez żadnej instrukcji. Są wprawdzie flmiki na youtube jak używać tego sprzętu, ale na oceanie, bez szerokopasomowego internetu, człowiek jest zdany tylko na swoją intuicję. QuenchSea ciekł od pierwszego użycia. Zaworek do odpowietrzania, który zgodnie z obrazkiem należy dokręcać ręką, puszczał wodę i działał tylko dokręcany kombinerkami, ale za to urwał się mocujący go miękki, plastikowy gwint. To dało się jeszcze załatać. Drugim problemem był filtr wejściowy. Drobnym kłopotem było to, że wykonany jest tak, że pływa i trzeba go dociążać (co nie dotyczy odsalarki Katadyn). Większy problem był taki, że oryginalny filtr, jak i dwa zapasowe, prawie nie przepuszczały wody (ani nawet dmuchanego w nie powietrza). Po rozebraniu jednego stwierdziliśmy, że prawdopodobnie przyczyną są wadliwie wklejone w żywicę cienkie rurki, bo mają zalane oba końce tak, że do wyjścia dociera jedynie kilka rureczek z całego pęku. Po przecięciu filtru na pół udało się rozwiązać ten problem. Jednak po odsoleniu 5 litrów wody zaczął przeciekać główny tłoczek. Kamil rozebrał go i wymienił starte o-ringi (na szczęście zapasowe były przysłane w komplecie). Niestety wymienione o-ringi starły się po odsoleniu kolejnego litra wody. Wtedy Kamil próbował odkręcić cały cylinder z tłoczkiem (nie tylko wyjąć sam tłoczek górą), żeby dokładniej mu się przyjrzeć. Niestety uszkodził przy tym miękki plastikowy gwint łączący ten cylinder z komorą membrany i nawet klejenie epoksydem nie pomogło aby wytrzymywał ciśnienie. Odsalarka w związku z tym jedzie jako duży śmieć do wyrzucenia po drugiej stronie oceanu.
Po spektakularnym fiasku QuenchSea zdecydowaliśmy wypróbować odsalarkę Katadyn i po prostu ształować ją z powrotem w grabpacku, gdy jej nie używamy. Tu trzeba mieć na uwadze, że produkt jest opisany od samego początku jako ratunkowy i nie przewiduje długotrwałego używania. Natomiast jakość wykonania jest iście szwajcarska - odsalarka nie cieknie i mimo, że jest 10 razy mniejsza pozwala nam tak samo jak zakładało QuenchSea odsolić około 1 litra wody po godzinie ręcznego pompowania. Dodatkową atrakcją nocnej wachty stało się więc pakowanie bicepsa z użyciem Katadyna (w dzień za gorąco).




Opisując pogodę równikową trzeba powiedzieć, że najmniej przyjemne są burze w nocy. Nie widać ich a jedynie bliżej lub dalej co chwilę błyska piorun rozświetlając straszliwe chmury. O pozycji szkwałów łatwo dowiedzieć się z radaru i refować odpowiednio. Jednak pioruny są nieprzyjemne. Nigdy nie uderzył w wodę blisko nas, ale często widzieliśmy wyładowania między chmurami tuż nad głową. Jacht uziemiliśmy remontując dno w La Restinga. Pod kadłubem ma przykręconą sporą, grubą płytę miedzianą połączoną pionowo w górę grubym przewodem prosto do pięty masztu. Dodatkowo przewody ekwipotencjalizujące są połączone z wantami, sztagiem, relingami itp. Wymiary instalacji podawane są w zaleceniach dla żeglarzy amerykańskich, gdzie uderzenia piorunów w jachty są częstsze niż u nas (można znaleźć nagrania na Youtube). Nieuziemione jachty laminatowe ulegają w takim wypadku poważnym uszkodzeniom (m.in. przepalone dziury w dnie). Oprócz odpowiednich grubości przewodów, należy odpowiednio dobrać wielkość płyty pod kadłubem (znacznie większa jeżeli jacht żegluje także po wodach słodkich). Trzeba też rozwiązać problem korozii galwanicznej na połączeniu aluminiowego masztu i przewodów miedzianych. My zastosowaliśmy aluminiową śrubę i dystans do masztu z dwóch aluminiowych nakrętek. Będzie to element wymienny gdy korozja go naruszy. Dochodzi także konieczność izolacji anten (połączonych elektrycznie z masztem czy metalowymi relingami) od układów radiowych (połączonych przez masę akumulatora z silnikiem i związaną z tym korozją galwaniczną śruby silnika). Zrealizowaliśmy to przy użyciu sporych kondensatorów ceramicznych. Przy okazji warto zastosować ochronę przeciwprzepięciową urządzeń elektronicznych (w naszym wypadku iskierniki gazowe zwierające w wypadku wyładowania izolowaną antenę do instalacji odgromowej). Mimo instalacji, uderzenie pioruna mogłoby być groźne gdyby akurat ktoś dotykał olinowania jachtu, czy śrub relingu dostępnych wewnątrz kabiny. Cieszymy się, że tego elementu wyposażenia nie musieliśmy przetestować w działaniu.


Niejednej nocy musimy sprzątać z pokładu nieżywe ryby latające. Wpadają same i podobno są jadalne, wielu żeglarzy zachwala ich smak. Niestety u nas na pokładzie lądują same maluchy zupełnie nie nadające się na patelnię. Za to są dwie dobre strony wodorostów. Po pierwsze Kama ma kilka dni zabawy z fabryką i sortownią "sargasso". Drugą są ryby. Kamilka wypatrzyła, że pod nimi żerują różne rybki roślinożerne, co zmotywowało Kamila do rzucenia wędki. Okazało się, że miał słuszną intuicję - tam gdzie roślinożercy pojawiają się i drapieżniki. Na haczyk łapie się zgrabny mahi mahi i szybko trafia na stół w postaci zupy z dynią i cukinią.




Niestety nie tylko wodorosty zbierają się w tej strefie. Pływają tez wszelkie śmieci. W biały dzień, na szczęście powoli i lekko, przywaliliśmy w spory plastikowy przedmiot (może pływak, około 1m x 1m) i połączone z nim coś wyglądające na sporą wodoodporną lampę. Nasze śmieci oczywiście zbieramy - zajmują cały kingston. Puszki gnieciemy młotkiem, wszystko ładnie pakujemy, ale jest tego sporo.
Wiatry ITCZ są bardzo kapryśne. Takie płynięcie na zmiennych wiatrach, z okazjonalnymi szkwałami i ulewami wymaga zmiany konfiguracji żagli kilka razy na dzień. Zuza spokojnie radzi sobie z fokiem, ale refowanie i rozrefowywanie grota wymaga sporo siły, więc Kamil ma codzienną porcję intensywnej gimnastyki.
Przy okazji tematu zmian żagli, przypomina nam się istotny problem z rolerem foka. Mniejsze żagle musimy przedłużać linką tak, aby krętlik fału pracował bezpośrednio przy topie masztu. W innym wypadku fał chętniej owija się o sztywny sztag niż pracuje na krętliku i uniemożliwia zrolowanie żagla.
Znajdujemy się w strefie przeciwnego prądu, który pcha nas z prędkością ok 0.6-0.7 węzła na wschód. Kamil stwierdza, że w tej sytuacji najlepiej będzie iść możliwie szybko na południe, nawet kosztem wschodniego znosu, żeby wyrwać się na pewny passat po drugiej stronie ITCZ. Trwa to kilka dni, raz przy flaucie, raz burzach i szkwalach.
W koncu jesteśmy na 5 stopniu N, czyli doldrums prawie za nami. O tej porze roku passatowi zdarza się podejść na tę szerokość. Nawet był tam parę dni temu, zanim myśmy zdążyli zejść tak nisko, ale teraz przeniósł się bardziej na południe. Prognozy dają nam nadzieję, że uda się nam go dogonić. Zabawa w kotka i myszkę trwa kolejne kilka dni, passat wieje spokojnie i równo kilkadziesiąt mil na południe od miejsca, w którym się znajdujemy. Mamy nadzieję, że Neptun da Kamilowi wiatr na imieniny 18.07, ale niestety bóg mórz nie staje na wysokości zadania i przynosi burze. Czcimy więc dzień barszczykiem Babci Zosi i dalej gonimy wiatr.

Przynajmniej teraz wodorosty się skończyły i możemy używać silnika. Doszliśmy nawet do pewnej wprawy w dolewaniu paliwa "w locie" - wystawiamy baniak na ławkę, wtykamy gumową rurkę, zasysamy i wkładamy do wlewu. Operacja przelania 25 litrów benzyny zajmuje ok 15 min, ale udaje się nie uronić ani kropelki cennego płynu.

W końcu 19.07 wieczorem udaje nam się dogonić passat. Równy, silny wiatr i korzystny prąd pchają nas na zachód. Płyniemy ponad 5-6 węzłów (pomaga prąd Gujanski) co skłania nas do bardzo optymistycznych szacunków ile nam zajmie dokończenie podróży. Zwiększona prędkość daje też znaczący łup wędkarski. Kamil wyciąga na pokład największą rybę, jaką w życiu złapał - mahi mahi, które na długość zajmowało niemal cały kokpit (czyli miało co najmniej 130 cm).


Rybsko walczyło tak, że wędka groziła trzaśnięciem. Pierwszy raz Kamil miał okazję użyć haka do wyciągania ryb na pokład, który był obiektem wieloletnich szyderstw Zuzy (jak dotąd wyciągane ryby były mniejsze od tego straszliwego narzędzia). Taka ilość mięsa stanowiła wyzwanie kulinarne i zajęła wszystkie nasze garnki. Na patelnię trafiły steki, do garnka kawałki ryby z ryżem w sosie kanaryjskim ostrym, a do szybkowara zupa. Wszystko to zapewniło nam pyszne jedzenie na najbliższe cztery dni (szybkowar pozwala codziennie konserwować zawartość pod ciśnieniem). Tu przypomniała nam się anegdota z jednej z żeglarskich książek. Gdy szybkowar omal nie wybił dwójce żeglarzy szklanego okienka w czasie rejsu po oceanie południowym, zastanawiali się czy nie pozbyć się go ale stwierdzili, że jednak lepiej pozbyć się okienka (zabili je sklejką). Faktycznie, na jachcie bez lodówki ten element wyposażenia bardzo ułatwia konserwowanie na kilka dni dużych ryb, zupy, czy nawet po prostu ugotowanie czegoś przy większej fali.

Po pierwszych dwóch dniach fantastycznych przebiegów na passacie wiatr niestety siada. Mimo, że jesteśmy w baksztagu, nasza prędkość spada do 3-4kn. Zmieniamy foka na genuę i zwijamy grota. Jeśli dobrze pójdzie w tej konfiguracji dojedziemy do celu. Spora część szybkości łódki bierze się z prądu a nie wiatru - względem wody niewiele się poruszamy i chyba to ośmiela delfiny. Podpływają głównie w nocy i oglądają sobie łódkę. Z początku każde ze sterników dobrze się przestraszyło tych wizyt. Siedzi sobie człowiek cicho i spokojnie na środku oceanu, a tu nagle ktoś mu sapie za plecami. Sapnięcie brzmi bardzo po ludzku i każdemu z nas chwilę zajęło, żeby ustalić, że to nie złudzenie akustyczne, ani ledwie żywy rozbitek, że dźwięk ten pochodzi z czarnego gładkiego grzbietu, który ledwo wychyla się nad wodę.
Jako, że dzień w dzień gonimy zachodzące słońce, nieustannie zmienia się nam czas słoneczny. Każdy zegarek wskazuje też inną godzinę. Na nasze ręczne Garminy pobierają czas z satelity, telefony mają czas Cabo Verde, a komputer polski czas. Do określania wacht posługujemy się AIS-owym UTC. Pierwsza zmiana od 21:00 do 01:00 przypada Zuzie, następna, 01:00-05:00 Kamilowi, 05:00-09:00 Zuzie, 9:00 do południa Kamilowi. Często też budzimy się w nocy bo łódką buja, albo coś dziwnie hałasuje. Z jednej strony jesteśmy stale na granicy niedospania, z drugiej dużo lepiej pamiętamy swoje sny. Drugiej lub trzeciej nocy rejsu Kamilowi przyśniło się, że idzie uliczką w okolicy domu rodzinnego ale orientuje się, że przecież jest na rejsie, więc fizycznie musi być na jachcie. Dociera do niego, że śpi i koniecznie musi się obudzić. Za chwilę przychodzi myśl, że jak byłoby coś źle, to byłby obudzony, więc jest OK. Innym razem, w półśnie nie wie gdzie jest. Ciemne, czerwone światło, rzuca na boki, huki, stuki, czyli płyniemy gdzieś. Ale gdzie i po co?... Na Zuzę z kolei jakaś kobieta skoczyła i złapała jej głowę między swoje nogi. Zaraz jednak okazało się, ze to nie kobieta, a pneumatyczna kamizelka ratunkowa, która odpaliła się o 3 rano w łóżku. Zwalniak rusza do akcji kiedy rozmoknie przytrzymująca iglicę papierowa opaska. Papierek nigdy nie zmókł porządnie ale co raz bardziej wilgotniał, aż w końcu puścił. Trzeba było wymienić nabój gazowy i zwalniak, a także ponownie uzbroić i zainstalować personal AIS. Przerwa w śnie była bardzo nieprzyjemna, ale przynajmniej wiemy, że w razie czego kamizelka pompuje się pięknie i sama włącza ratunkowy AIS, który błyska i nadaje sygnał ratunkowy dla okolicy okolo 4nm (rozbitka widać na chartplotterze).
Bardzo obawialiśmy się jak siedmioletnia Kamilka, która z natury jest żywa, poradzi sobie z trzema - czterema tygodniami mocno ograniczonego ruchu. Na szczęście dziecko okazało się super dojrzałe, rozumiało, że rodzice nie mogą jej cały czas zabawiać i często sama musi zająć się słuchowiskiem, książką, grą, Lego albo pracami plastycznymi i samo nam przypominało, że wszyscy musimy dbać o atmosferę na jachcie i wykazywać się cierpliwością i tolerancją dla wszystkich członków załogi. Z drugiej strony przygotowaliśmy dla niej szereg atrakcji - Zuza zgrała na czytnik trzy nieprzeczytane przez nas jeszcze tomy Harrego Pottera, sporą część twórczości Astrid Lindgren, Hobbita oraz Niesamowitego Kota Maurycego autorstwa Terrego Pratchetta i starała się codziennie Kamie czytać. Kamil z kolei zaopatrzył ją w zestaw Lego Mindstorms, z którego wspólnie z córką zbudowali pełzającego robota, którego zaprogramowali tak, że podążał za światłem. Kama sama jednak była bardzo świadoma sytuacji i konieczności panowania nad nudą i emocjami. Wygrała więc konkurs na najmniej kłótliwego członka załogi.
Powoli zbliżamy się do Ameryki Południowej. Nocą obserwujemy niesamowite spadające gwiazdy. U nas jest to krótki błysk przecinający niebo. Tu meteor pali się kilka sekund żółtym, jasnym światłem, a potem jeszcze kilka sekund widać smugę po nim, jakby był kometą. Czasem trajektoria lotu nie jest prosta, tylko lekko "meandruje". Długość lotu i intensywność światła jest zadziwiająca. Kamil najpierw zastanawiał się, czy to nie rakieta świetlna ze statku, czy może coś związanego z europejską stacją kosmiczną w Gujanie. Jednak było to zjawisko powtarzalne, nie jednej nocy i zawsze trochę inaczej wyglądające. Zastanawialiśmy się, czy może tak wyglądają spadające gwiazdy bliżej równika. Już na lądzie doczytaliśmy, że to prawdopodobnie "fireballs" związane z Perseidami. Natomiast dziwne, że w takim razie nigdy nie widzieliśmy ich na Mazurach o tej porze roku w takiej formie (teoretycznie nie są związane z okolicą równika). Więc czy nam się po prostu wcześniej nie pokazały, nie wiemy. Wyglądały niesamowicie.
Kontynent widzimy najpierw tylko na chartplotterze, potem, ok 60 mil od brzegu zmienia się kolor oceanu - Amazonka i inne rzeki tropikalne wyrzucają tu tyle materiału organicznego, że woda z niebieskiej robi się zielona. Wreszcie dostrzegamy ląd.


Po 24 dniach podróży docieramy do Iles du Salud - Wysp Zbawienia, gdzie mieściła się sławna kolonia karna uwieczniona w książce Henri Charriere'a "Papillon" (szeroko znany jest też film ze Stevem McQueenem i Dustinem Hoffmanem). Kotwiczymy przy Ile Royale i choć historia tego miejsca przyprawia o dreszcze, sama wyspa wygląda sielankowo - zielone trawniczki, palmy kokosowe i inne drzewa. Grupki turystów piknikują w cieniu. Wieje dość mocno, więc rzucamy kotwicę i wskakujemy do wody. Jest wczesne popołudnie, uznajemy, że nie ma sensu schodzić na ląd, odpoczywamy na pokładzie. Kamil i Zuza przypominają sobie, jak cudownie jest móc przespać całą noc bez konieczności wstawania na wachtę.

Następnego dnia planujemy ruszyć na ląd. Stoimy niecałe 100m od brzegu i pierwotny plan jest taki, że popłyniemy wpław - Kamil w płetwach holując Kamę, a Zuza z ubraniami w wodoszczelnym grabpacku. Rezygnujmy z tego pomysłu, bo ruch jest spory - przede wszystkim od 9:30 do 16:30 pływają katamarany dowożące turystów z pobliskiego Corou, rano podpływa też prom, który jak nam się wydaje, dowozi na wyspę słodką wodę. Decydujemy się napompować ponton i bez większych trudności dobijamy nim do kei dla turystów, a następnie przenosimy na trawnik, żeby nie przeszkadzał katamaranom.
Na lądzie wita nas spora iguana oraz nieduże zwierzątka - niestety są bardzo płochliwe i nie udaje nam się ustalić czy to myszojelenie, czy też może kapibary. Na wyspie są też małpy, jednak nie tak oswojone jak na Giblartarze.


Podziwiamy bujną tropikalną przyrodę - wiele roślin, które widywaliśmy w Polsce w doniczkach, tu rośnie swobodnie jako spore krzewy. Na ziemi leżą zielone kokosy - zabieramy ze sobą kilka, żeby spróbować je otworzyć na łódce.

Docieramy do obozu - oglądamy rezydencję dyrektora, domy strażników, kościółek, resztki cytadeli, w której stacjonowali żołnierze.


Na brzegu wciąż funkcjonują zbudowane przez więźniów baseny, które napełniają się wodą w trakcie pływów. Obecnie stanowią kąpieliska dla turystów. W pobliżu stoją resztki kolejki linowej, która dojeżdżała na Wyspę Diabelską - Miejsce z daleka wygląda na tropikalny raj, ale pływy i prądy są tak silne, że bardzo trudno tam podpłynąć więc więźniowie polityczni (m.in. Alfred Dreyfus), którzy tam trafiali, byli praktycznie pozbawieni szans ucieczki. Jest też miejsce biwakowe, w którym można przenocować - nikt nie rozstawia namiotów - rozwiesza się hamaki między drzewami i przykrywa je moskitierą.
Trafiamy do restauracji. Jest upiornie drogo - pół litra piwa kosztuje 9 euro, ale uznajemy, że raz możemy zaszaleć. Okazuje się, że restauracja ma otwarty bufet - za 30 euro od dorosłego i 19 od dziecka można jeść ile się chce. Decydujemy się spróbować. Do wyboru mamy sałatkę z batatów z owocami morza, sałatkę z bananów, pomidory, sałatę z kilkoma sosami do wyboru, ryż, purre, żeberka po kreolsku, kiełbaski, które wyglądają jak kaszanka i podobnie do niej smakują, chociaż nie ma w nich kaszy, a na deser melon albo sernik. Wszystko jest pyszne, więc objadamy się straszliwie.

W drodze powrotnej trafiamy na cmentarzyk - okazuje się, że leżą tu same dzieci pracowników - śmiertelność w kolonii była tak wysoka, że najbliżej osady chowano tylko maluchy, dorosłych pracowników przewożono na sąsiednią wyspę, a więźniów grzebano na Wyspie Diabelskiej. W zadumie wracamy na łódkę.
Po drodze zapraszają nas do siebie żeglarze z sąsiedniej jednostki. Właściciel jachtu i jego partnerka są Francuzami, przepłynęli Atlantyk w marcu i zatrzymali się na kilka miesięcy w Brazylii, skąd właśnie przypłynęli. Na dłuższe przeskoki zabierają ze sobą załogantów - teraz podróżuje z nimi grupka młodych Argentyńczyków. Planują dostać się do Korou i znaleźć tam pracę - jest im łatwo, bo są w ojczyźnie. Gujana jest prowincją Francji i choć nie jest w strefie Schengen, naleźy do Unii Europejskiej. Operatorzy komórkowi naliczają opłaty jak w UE, działają tu też nasze EKUZy, a loty między Cayenne a Paryżem mają status lotów krajowych.
Następnego dnia bierzemy się za naprawy. W trakcie tropikalnych ulew zauważyliśmy, że woda dostaje się nam do łódki przez mocowania want. Żeby je uszczelnić musieliśmy odkręcić wszystkie śruby, które przytrzymują aluminiową listwę, w którą wkręcone są mocowania, a następnie wysmarować je wszystkie z góry i z dołu klejem Dekasyl. Po pierwsze, przy okazji nie mogliśmy wywrócić masztu. Po drugie, dostęp jest tam niewygodny i najprawdopodobniej ostatnio ktoś tam grzebał w 1974, kiedy łódka była montowana, a w dodatku nie mieliśmy dobrego klucza - Kamil walczył więc po kilka godzin, żeby odkręcić osiem śrub. Robota, która miała zająć 3 godziny trwa cały dzień. Drugą stronę zostawiamy sobie na jutro. Na szczęście następnego dnia idzie troszkę szybciej.


Iles de Salud - Saint-Laurent-Du-Maroni
Powoli chcemy ruszać dalej, ale ma być totalna flauta, więc zostajemy jeszcze jeden dzień. Po czterech dniach na wyspach ruszamy do Saint-Loraint-du-Maroni. Wiatru prawie nie ma, a silnika nie chcemy nadużywać, bo mamy mało paliwa, więc przepłynięcie 90 mil zajmuje nam dwie doby (łącznie z czekaniem na odpowiedni pływ i płynięciem w górę rzeki). Po drodze łapiemy nieznaną nam wcześniej rybę, chyba makrela królewska. Już wiemy co tu zębatego ciągle niszczy gumowe ośmiorniczki.


Przy samym podejściu do rzeki zastaje nas oczywiście burza i manewrujemy przy bardzo ograniczonej widzialności.

Po wpłynięciu do rzeki Maroni, pierwszą noc kotwicujemy w jej dopływie. Sam dopływ jest mniej więcej wielkości Wisły, a Maroni ma w tym miejscu 2.5 mili szerokości. W świetle zachodu Zuza i Kamil mają takie samo skojarzenie - to miejsce wygląda zupełnie jak jedna z zatok nad jeziorem Dobskim. Zupełnie niczym na Mazurach o zmroku pojawiają się komary. Zabezpieczamy więc przygotowaną wcześniej siatką klapę na dziobie i zejściówkę i idziemy spać.



Następnego dnia, przy porannej kawie, Zuza włącza internet w telefonie i czeka ją nieprzyjemna niespodzianka - jak dotąd telefon łapał sieć gujańską, więc opłaty za roaming były znikome, jak w kraju unijnym, tym razem jednak zalogował się do sieci surinamskiej i w ciągu 40 sekund wykorzystał internet za ponad 200 zł, póki polski operator go nie zblokował.
Kiedy tylko woda zaczyna iść w górę ruszamy do miasta. Choć Maroni jest bardzo szeroka, bywa też zaskakująco płytka - trafiają się miejsca o głębokości poniżej metra. Żeby nie narażać się na problemy płyniemy wyznaczonym torem wodnym. Tor biegnie miejscami tuż przy brzegu, mamy więc możliwość podziwiania mangrowców i innych egzotycznych roślin.




Zwierząt widzimy mało, jedynie duże kolorowe motyle wylatują od czasu do czasu z gęstwiny. Po ok 4 godzinach zbliżamy się do miasteczka. Boje kotwiczne łatwo znaleźć, ponieważ znajdują się przy mniej więcej dwudziestometrowym wraku Edith Cavell, który w tropikalnym klimacie szybko porósł drzewami i z daleka wygląda jak wyspa, dopiero z bliska widać stalowe burty.



Cumujemy 50 m od deptaku, w pobliżu knajpek i placu zabaw. Jest niedziela po południu, więc miejsce jest pełne rodzin z dzieciakami. Mamy obawy jak w nurcie rzeki poradzi sobie nasz wiosłowy ponton, ale okazuje się, że niepotrzebnie się martwimy. Kiedy płyniemy na ląd wody pływu wciąż jeszcze idą w górę rzeki i przy małej pomocy wioseł niosą nas na plażę przy promenadzie. Kiedy wracamy jest slack, woda nie płynie ani w tę, ani w tę, więc też nie ma problemu. Potem synchronizujemy nasze wycieczki na ląd z pływami i woda nas niesie z łódki na pomost albo odwrotnie.

Na lądzie zgłaszamy się do knajpki, która należy do mariny - sympatyczny pracownik pokazuje gdzie mamy cumować ponton, gdzie są toalety i gdzie możemy nabrać pitnej wody. Szefa akurat nie ma, ale powinien niedługo być, więc postanawiamy poczekać na niego sącząc piwo lub fantę.

Szef pojawia się po mniej więcej pół godzinie. Okazuje się, że jest Włochem, kształconym w Europie i Stanach i fantastycznie mówi po angielsku. Przez wiele lat pracował jako informatyk projektując zabezpieczenia dla światowych banków. Pracował niemal na wszystkich kontynentach, aż poczuł się wypalony i postanowił radykalnie odmienić swoje życie. Wsiadł na pięciometrowy jachcik, przepłynął Atlantyk, spędził trochę czasu kręcąc się po Karaibach, aż znajomy francuski żeglarz zabrał go do Saint Laurent. Miasto spodobało mu się jako dobre miejsce do życia, okazało się też, że miejscowe władze chętnie wspomogą jego plany biznesowe - dostał świetne miejsce na postawienie bojek i wynajęto mu lokal na restaurację. Dave przez kilka lat organizował też Nereid's Rally - prowadził żeglarzy z Karaibów do Gujany Francuskiej, żeby pokazać iż wbrew utartym opiniom, powrót z północy na południe jest jak najbardziej możliwy. Wprawdzie przy brzegu Prąd Gujański płynie w górę, ale dalej w morzu zawraca tak, że nie trzeba z nim walczyć, ale wręcz odwrotnie, może żeglarzowi pomóc i w ciągu 7 do 10 dni da się dotrzeć do Gujany Francuskiej z Trinidadu. Obecnie nie prowadzi już tych spływów, bo założył w Gujanie rodzinę, ma dwoje małych dzieci i wie, że w domu jest bardzo potrzebny. W poniedziałek Dave nas melduje (co zajmuje ok 5 min) i tłumaczy, które miejsca są bezpieczne, a w które lepiej się turyście nie zapuszczać. Słuchamy jego rad i może dlatego przez cały pobyt nie spotyka nas żadna nieprzyjemna sytuacja. Miejscowi są trochę zdziwieni, że nie mówimy ani słowa po francusku, ale są bardzo życzliwie nastawieni.

Ludność Saint-Loraint składa się z Amerindian, oprócz tego czarnych potomków niewolników, którzy zbiegli tu z Surinamu, białych Francuzów, oraz wszystkich możliwych kombinacji trzech podstawowych typów. Dave ma bardzo dobrą opinię o rdzennej ludności - są pracowici, chętnie się uczą i to oni zajmują większość ważniejszych stanowisk w mieście. Handel przejęli głównie Chińczycy, nie wiemy kto jest właścicielem jedynego w mieście hipermarketu, ale wszystkie inne sklepy miewają miejscowych pracowników, ale należą do ludności Kraju Środka. Z kolei spora część businenge (czarnych ludzi z lasu), żyje z pomocy społecznej i przestępczości, choć spotykamy też przedstawicieli normalnej klasy średniej.
Na pierwszy spacer udajemy się wzdłuż rzeki. Obfotografowujemy armatę i przy resztkach pomostu trafiamy na wagę towarową i dom dyrektora karnej kolonii przejściowej uwiecznionej w filmie Papillon. Podziwiamy też miejscowe poczucie humoru - betonowa wieża GSM została przebrana za palmę - można by się pomylić, gdyby nie fakt, że jest trzykrotnie wyższa od otaczających ją prawdziwych drzew.

Ruszamy jedną z główniejszych ulic - jest tu kościółek, skwerek, i liczne sklepy, głównie typu "szwarc, mydło i powidło". Widok bagietek kusi nas do zakupów w FeiFei Market. Poza bułkami jest szeroki wybór alkoholi, narzędzia, konserwy, słodycze, sprzęt turystyczny, mrożonki, drobne AGD, bodaj 16 rodzajów farby do włosów, każda w kolorze czarnym lub ciemnobrązowym i jeszcze setki innych rzeczy upchniętych na gęsto ustawionych od podłogi do sufitu półkach. Stęsknieni za świeżym jedzeniem kupujemy Nutellę, mleko w proszku, czekoladowe płatki śniadaniowe, zapas gum balonowych, cartridge Campingaz (wreszcie gaz do naszej francuskiej kuchenki), kilo mrożonych hamburgerów, dwie bagietki i lody. Hamburgery okazują się zadziwiająco dobrej jakości i są tak smaczne, że pożeramy prawie cały kilogram jednego dnia. Zaglądamy też na teren kolonii karnej - jak się później okazało gdybyśmy trafili tam przed 16:30 mielibyśmy szanse zajrzeć z przewodnikiem również do wnętrza obozowych budynków, a tak widzimy je tylko z zewnątrz, ale i tak jest bardzo ciekawie.





Przy okazji uzupełniamy zapasy paliwa. Znowu przydaje się nasz wózek bagażowy.

Późnym popołudniem wybieramy się znów na brzeg. Jako, że jesteśmy blisko równika noc i dzień są niemal równe i już ok 18:00 robi się ciemno, a temperatura jest bardzo przyjemna, więc na placu zabaw ruch jest spory. W barku obok placu sprzedawane są zimne soki ze świeżych owoców - o ile ananas, marakuję, imbir i cytrynę rozszyfrowujemy dosyć łatwo, pozostałe stanowią dla nas zagadkę. Kamilka postanawia wziąć byka za rogi i zamawia sok z pasteque, który okazuje się po prostu arbuzem. Później na placu zabaw Kama poznaje koleżankę, która mówi trochę po angielsku. Dziewczynki bawią się, a Zuza rozmawia z mamą. Germaine zachwala Saint Laurent jako bardzo przyjazne dzieciom, oni sami przez parę lat mieszkali na Korsyce, ale jak mała poszła do szkoły wrócili tu - czują się bezpieczniej i mają łatwiej logistycznie.
We wtorek z zadowoleniem odkrywamy, że choć targ owocowy jest dopiero jutro, dziś też kilka straganów się rozstawiło. Część owoców i warzyw wygląda bardzo znajomo - cebula i czosnek są takie same jak u nas na bazarku. Niektóre wyglądem przypominają polskie warzywa - np. coś na kształt fasolki szparagowej, z tym że strąki są ok metrowej długości (potem próbujemy tego warzywa w restauracji i w smaku też przypomina fasolkę), bataty występują w szeregu odmian, mniejsze i większe, czerwone i białe, okrągłe i podłużne. Można też kupić zielone pomarańcze - Zuza ma niejasne wspomnienie z dzieciństwa, że tak właśnie wyglądały pomarańcze "kubanki", które trafiały za komuny do polskich sklepów. Niektóre produkty są dla nas zupełnie egzotyczne - Kamilka rozpoznaje owoc chlebowca, tylko dlatego, że babcia pokazała jej go kiedyś na zdjęciu. Sprzedawca w prawdzie nie mówi ani po angielsku ani po hiszpańsku ale jego córka robi za tłumacza. Kiedy dowiadują się, że nigdy w życiu nie jedliśmy chlebowca polecają wybrać dosyć twardy i tłumaczą jak go przyrządzić (bardziej miękkie też są ok ale wymagają większej wprawy przy obieraniu i gotowaniu). Nabywamy też arbuza, który wygląda dokładnie tak samo jak w Polsce, ananasa, który jest zdecydowanie bardziej podłużny, oraz coś, co bierzemy za papaję, a okazuje się strąkiem kakaowca. Państwo tłumaczą nam, że nasionka kakao znajdują się w słodkich łupinkach, które można zjeść, a nasiona należy wysuszyć na słońcu i uprażyć. Do warzyw dokładamy trzy twarde placki średnicy ok 40 centymetrów każdy. Zuzie wydaje się, że to prawdziwe tortille z mąki kukurydzianej, ale placki są bardzo grube i na tyle twarde, że trudno je ugryźć. W marinie uświadamiają nas, że w rzeczywistości placki są z manioku, używa się ich jako dodatku do zup - kiedy nasiąkają bulionem stają się bardziej zjadliwe - i że to świetne jedzenie na podróż, może leżeć miesiącami i zupełnie się nie psuje. Kiedy zaczynamy je jeść do zupy bardzo nam smakują i dokupujemy więcej. Na straganie warzywnym z zaciekawieniem oglądamy jeszcze czarne bryłki w foliowych woreczkach. Zuza obstawia, że to jakiś skarmelizowany cukier, ale sprzedawcy kryjąc rozbawienie wyjaśniają dzikusom z północy, że to nie do jedzenia, to coś jak węgiel drzewny do grilla.
Objuczeni owocami i warzywami wybieramy się do obu sklepów komputerowych miasta. Nasze laptopy uszkodziły się w czasie rejsu - jeden pewnie da się w miarę łatwo naprawić, drugi jest do wyrzucenia. Leżały w workach w najsuchszych jaskółkach, które tym razem zamokły z powodu przecieku want. Na następny rejs zamierzamy dokupić Pelicase na laptop ale teraz Kamil potrzebuje sprzętu z windowsem do swoich służbowych programów, a na dalsze podróże przydałby się nam też komputer, którego nie byłoby zbyt żal w razie zniszczenia. W porównaniu z Polską sprzęt jest dosyć drogi, a wybór nie za wielki, ale trzeba mieć na uwadze, że jesteśmy w malutkim miasteczku i szukamy sprzętu stacjonarnie, a nie przez internet. Najtańsze, co znajdujemy to chiński laptop - jakość nie powala ale też nie rozpada się w rękach. Sklep wystawia nam normalną europejską fakturę, daje gwarancję, a sprzedawca zapewnia, że jeśli nasza ładowarka na 12V nie będzie z nim działać bez problemu przyjmą go z powrotem. Dopiero na łódce orientujemy się, że nabyliśmy laptop z francuską klawiaturą AZERTY - trochę to utrudnia życie, ale stwierdzamy, że damy radę się nim posługiwać bez większych problemów, a skoro ładuje się dobrze, to go zatrzymujemy.
Na obiad jemy owoc chlebowca. Zielona skórka obiera się dosyć łatwo. Na wszelki wypadek Zuza wycina ze środka rdzeń z pestkami, a biały miąższ kroi na kawałki nieco większe od frytek. Podobnie jak ziemniak, chlebowiec na surowo jest trujący, można go natomiast gotować lub smażyć. Decydujemy się na tę ostatnią opcję. Warzywo okazuje się delikatne w smaku i świetnie komponuje się z kanaryjskimi sosami do ziemniaków. Zjadamy pełną patelnię tego przysmaku. Kakaowiec rozkrajamy, zjadamy słodką galaretkę, w której siedzą podobne do migdałów nasiona i rozkładamy je do suszenia na pokładzie łódki. Parę dni później doczytujemy w internecie, że pełne bogactwo smaku uzyskuje się pozwalając nasionom w galaretowatych łupinkach fermentować kilka dni w przewiewnych workach przykrytych liśćmi bananowca a dopiero potem je susząc. O ile bylibyśmy też w stanie wyprażyć nasze kakao to następnym etapem w produkcji domowej czekolady jest długotrwałe mielenie, najlepiej w czymś w rodzaju młynka do kawy. Nie dysponujemy nawet moździerzem, więc nadzieję na własnoręcznie zrobioną tabliczkę gasną. Uprażone nasiona dają jednak ciekawy smak gdy pokruszone mieszamy z mlekiem i płatkami. Wieczorem spotykamy się z Manuelą i jej mamą. Zamiast kupować drogawe napoje z baru zostawiamy Kamila z dziewczynkami, podjeżdżamy do jedynego miejscowego hipermarketu, kupujemy napoje i przekąski i wracamy na piknik przy placu zabaw. Dołącza do nas znajomy Germaine, Francuz z Europy, który większość życia przepracował jako nauczyciel w zamorskich terytoriach swej ojczyzny. Ciekawie opowiada o życiu w różnych egzotycznych miejscach.
Rano, przed oficjalnym otwarciem restauracji, Dave zaprasza nas na prawdziwą włoską kawę. Właściciel mariny okazuje się niezwykle ciekawym rozmówcą - mnóstwo wie o okolicy i chętnie dzieli się swą wiedzą. Pytamy o piranie i kajmany, które podobno żyją w miejscowych rzekach i strumieniach - rzeczywiście są, ale jak to dzikie zwierzęta, generalnie uciekają przed ludźmi. Jedyne groźniejsze spotkanie o jakim słyszał, to kiedy komuś nocującemu na łodzi w dopływie rzeki anakonda wlazła po sterze do kokpitu i chyba nie bardzo wiedziała jak wyleźć - obie strony się przestraszyły, żeglarze zadzwonili po pomoc, przyjechał patrol straży pożarnej i wąż został z łódki zabrany. Mimo, że woda w Maroni i jej dopływach jest brązowa, to głównie osady z gliny i miejscowi kąpią się bez problemu. Zakaz pływania na miejscowej plaży wynika z faktu, że prąd porywał dzieciaki, które słabo radziły sobie w wodzie i zdarzyło się kilka przypadków utonięć. Tutejszy gatunek piranii w ogóle ludzi nie atakuje. Zdarza się, że przez pomyłkę chwyci za palec, a mężczyznom zaleca się pływać w kąpielówkach, bo ich przysmakiem są duże krewetki.

We środę znów zaglądamy na targ owocowy - tym razem naszą uwagę przykuwa owoc, który bierzemy za duriana - jest to jednak jackfruit. Miła sprzedawczyni zupełnie nie mówi po angielsku, ale daje nam kawałek rozkrojonego owocu do spróbowania i pokazuje jak go jeść; młode jackfruity można obrać ze skórki i przyrządzać w całości - stanowią wtedy dobry zastępnik mięsa. Z większych zjada się tylko żółte płatki, które otulają siedzące w owocu nasiona. Płatki są pyszne, słodkie, coś pomiędzy mango a ananasem, ale biały lepki sok, który wycieka z niejadalnej części owocu jest naprawdę ciężki do usunięcia z rąk, deski i noża (nie rozpuszcza się w wodzie tylko w oleju i strasznie klei).
Kupujemy też wściekle różową pithaję, czyli smoczy owoc oraz małe miejscowe melony o cienkiej, błyszczącej skórce.
Na środku placu targowego znajduje się budynek, który mieści kilka restauracji. Można zjeść autentyczne bretońskie naleśniki (sprzedawca też wygląda na autentycznego Bretończyka), frytki, dania kuchni chińskiej, oraz indyjskiej. Decydujemy się na te ostatnie. W prawdzie nazwy roti, bami i nasi nic nam nie mówią, ale uprzejmy kelner sięga po telefon, zapuszcza ich instagrama i pokazuje co jest co. Bierzemy każdego po jednym i zamieniamy się w trakcie jedzenia. Jedno danie to smażony ryż z warzywami i kurczakiem, drugie to makaron w ciemnym sosie, a trzecie to rodzaj gulaszu z kawałkami kurczaka, ziemniakami, miejscową długą fasolką w intensywnie żółtym sosie i placek. Wszystkie są bardzo smaczne, choć nie jesteśmy w stanie zapamiętać, jak się które nazywa. Z czasem odkrywamy, że dania te w każdym barze są w nieco innej wersji. Przyzwyczajamy się do ich nazw i już dobrze wiemy co zamawiamy.
Resztę dnia spędzamy na basenie. Wieczorem musimy się wymeldować, przy okazji Dave pokazuje nam, że jeśli mamy ochotę możemy dotrzeć do ujścia Maroni przez system łączących się dopływów - w ten sposób obejrzymy sobie z bliska dżunglę i będziemy mieli okazję powędkować. Zarówno Dave jak i barman twierdzą, że bardzo tu łatwo złapać piranie, a nasza pułapka na kraby doskonale nadaje się na duże krewetki, musimy jedynie zaopatrzyć się w świeży boczek albo świńskie ogony na przynętę. Biegniemy szybko do sklepu i nabywamy potrzebne produkty, a rano ruszamy w drogę.
Dopływy są na tyle szerokie i głębokie, że bez problemu się po nich płynie, a z drugiej strony na tyle wąskie, żeby dobrze widzieć oba brzegi. Niestety większość zwierząt chowa się słysząc silnik naszej łódki. Na postoju jest trochę lepiej - przynajmniej ptaki się pokazują, choć nie ma wśród nich tukanów, które podobno gdzieś tu żyją.





Wieczorem Kamil wyrzuca pułapkę oraz dwie wędki. Ku naszemu zawodowi na wędki nie łapie się nic, a w pułapkę wpada jedna pirania. Tak na prawdę, piranię do pułapki zwabił mały sumik, który przypłynął po mięso (był do połowy zjedzony). Mimo dalszych wysiłków, ani jednej piranii więcej nie złapaliśmy. Kamil oprawia ją i smaży - jest oścista, ale bardzo smaczna, dosyć podobna do okonia. Smażyć najlepiej ponacinaną, gdyż wtedy większość drobnych ości staje się chrupiąca i ryba jest pyszna. Sposób ten polecił nam sympatyczny pracownik mariny. Szkoda tylko, że nie zrobiliśmy zdjęcia, bo usmażona wyglądała tak samo pysznie jak smakowała.


Następnego dnia podpływamy do ujścia Coswine do Maroni i łapiemy internet. Prognoza pogody nie jest optymistyczna. Od ujścia rzeki Surinam dzieli nas niemal 100 mil, w sobotę ma wiać słabo, w niedzielę w ogóle, natomiast w poniedziałek mocno.
Decydujemy się zostać na miejscu co najmniej do wtorku, a przy okazji popróbować różnych miejsc i sposobów łowienia. Niestety mimo, że nocujemy na jeziorku, które ma opinię doskonałego miejsca na łowienie ryb, rezultat jest mizerny. W pułapkę wpada dziwaczny sumik - nie jesteśmy pewni, czy jest jadalny oraz spory krab, ale piranii nie ma.
Staraliśmy się też podpatrzeć jakieś zwierzęta po cichu wiosłując po rzece. Nic jednak nie zobaczyliśmy.


Dopiero wieczorem, płynąc na silniku, wystraszyliśmy dużego węża. Spadł z drzewa do wody i zaczął się panicznie rozglądać na boki (niczym w kreskówce). Głowę miał pewnie wielkości dłoni, a wystająca z wody część wielkości całej ręki. Zwiał przerażony...
Następne dwa dni dalej snujemy się po dopływach nie odpalając nawet silnika - pozwalamy się nieść prądowi, jedynie lekko korygując kurs wiosłem. Z dziwniejszych rzeczy, w pułapkę łapie się jeszcze ryba z płetwami, którymi może chwytać za siatkę (jest to coś między szczypcem kraba a płetwą ryby) oraz wydaje rechoczące dźwięki, podobnie jak żaba.
Ostatniego dnia mamy niemiłą przygodę. Nalewamy paliwo z baniaków do baku, jak zwykle gumowym wężykiem (nawet na kotwicy nie ma jak wygodnie wlewać wprost z dużego baniaka). Kamil powoli uzupełnia jeden baniak z drugiego przez lejek, żeby nie zasysać rurki kilka razy (w paliwie jest trucizna przeciw rozwijającym się w nim mikroorganizmom). Spodziewamy się wlać prawie dwa baniaki, czyli około 40l, bo zbiornik mamy prawie pusty. Przez nieuwagę wlało się całe 50l, a miernik poziomu dalej pokazuje blisko zera... Pękła stara rurka między wlewem a bakiem i wszystko mamy w zęzie. Na szczęście, po pół dnia filtrowania odzyskujemy wszystko oprócz może 200ml. W zęzie było trochę wody, więc całe paliwo zebrało się nad pompkami zęzowymi (i nie trzeba ich czyścić) a różne drobne śmieci są mokre i nie unoszą się w paliwie. Profilaktycznie filtrujemy dwukrotnie w kolejnych lejkach przez wiele warstw ręczników papierowych i paliwo jest zupełnie klarowne. Byłby kłopot z utylizacją tu takiej ilości.

13go ruszamy do Surinamu i bez większych przygód docieramy bezpiecznie. Noc męcząca, bo pływa sporo łodzi rybackich z długimi sieciami. Wszystko to wedle locji kiedyś pływało nieoświetlone i nie widać ich na radarze, ale teraz mają migające diody LED i jest prościej. Na wejściu do rzeki Surinam straszny ruch, ale zero fali i wiatru (tak jak planowaliśmy), więc też poszło bezproblemowo. Na sam koniec, w poprzek rzeki pływa lewo-prawo statek policyjny i zagradza kanał. Zbliżamy się powoli i on widocznie nas przepuszcza. Może dlatego, że zameldowaliśmy przybycie jeszcze z Wysp Zielonego Przylądka. W każdym razie jesteśmy w Surinamie i czekamy na kotwicy do następnego dnia, żeby nie płynąć w nocy i mieć dobry pływ w kierunku bojek w Domburgu.


Surinam
15.08 ruszamy z przypływem w górę rzeki Surinam. Mijając port miejscowości Neuewe Amsterdam zwracamy uwagę fakt, że niektóre keje są zadaszone - sądzimy, że głównie się to przydaje w porze deszczowej, żeby woda do łódek nie padała. Mijamy też fabrykę lodu - rybacy przed wypłynięciem ładują wory lodu, żeby dowieźć ryby w stanie nadającym się do spożycia.





Dalej wzdłuż prawego brzegu ciągną się olbrzymie nowoczesne wille - podobnież ten odcinek rzeki znany jest jako Snow Valley, ponieważ większość z tych rezydencji została postawiona za pieniądze z handlu narkotykami. Na lewym brzegu są porty kutrów, pola oraz niewielkie skupiska domów. Po około trzech godzinach dopływamy do Paramaribo. Od strony wody największą uwagę przykuwa port - 15 mil od oceanu a wpływają tu normalne pełnomorskie statki, a na brzegach piętrzą się stosy kontenerów ze wszech stron świata (choć pewnie głównie z Chin). Przepływamy pod mostem, pod którym spokojnie zmieściłyby się cztery nasze maszty. Jeszcze 7 mil i dopływamy do Domburga. Marina nie jest zbyt zatłoczona - na osiem bojek zajęte są dwie, my łapiemy trzecią. Miejsce jest bardzo ładne, a personel niezwykle miły.

W marinie jest restauracja z pysznym jedzeniem. Jak na miejscowe standardy dosyć droga, dla nas w normie.

Jak się później okazuje, Surinam słynie ze swojej ciekawej i różnorodnej kuchni, o czym też się niejednokrotnie przekonaliśmy.

Część papierologii da się zrobić on line, ale dokończyć musimy ją osobiście w mieście, a póki nie mamy wszystkich dokumentów nie powinniśmy się kręcić poza Domburgiem. Wykorzystujemy więc weekend na pluskanie w basenie mariny i relaks oraz wycieczki po okolicy.

Po raz pierwszy mamy okazję zobaczyć jak w tych okolicach wygląda wieś. Domki są raczej małe i mają obowiązkowo duży zadaszony taras - często wyglądają wręcz jak chatka na kurzej łapce - piętro ma większą powierzchnię niż parter, a teren pod domem stanowi coś w rodzaju salonu na wolnym powietrzu. W wielu miejscach funkcję płotu pełni kanał.






Po podwórkach biegają swojsko wyglądające kury i kozy, ale krowy wyglądają już inaczej - są beżowe, smuklejsze i mają dłuższe rogi.

Trafiamy też na cmentarz i tu też kolejne zaskoczenie - groby są obłożone kafelkami łazienkowymi - po pierwszym zaskoczeniu Zuzie rozwiązanie się podoba - tanie, efektywne, estetyczne i dziwne jedynie dla naszych nienawykłych oczu.

Niesamowicie wygląda tutejsza, bujna roślinność. Rosną kokosy, trzcina cukrowa, drzewa chlebowe, kwiaty lotosu, banany, papaje i wiele innych.


















W wielu miejscach spotykamy przyklejone do drzew, słupów a nawet budynków gniazda owadów, na które miejscowi mówią termity (nie wiemy dokładnie jaki to gatunek).


Duże wrażenie robiły mimozy, składając swoje liście na dotyk.
Jednym słowem, świetnie spędzony dzień pieszej wycieczki.


W poniedziałek ruszamy do Paramaribo, żeby załatwić wszelkie dokumenty wjazdowe. Naszym przewodnikiem jest taksówkarz Hari, lat 79. Nie tylko wie, gdzie trzeba pojechać ale i zna wszystkich, dzięki czemu pobieranie pieczątek i robienie opłat idzie szybko, a znajomi i pociotki Hariego obsługują nas z uśmiechem. Okazuje się, że odkąd sprawdzaliśmy wizy podrożały i teraz kosztują 50 USD od osoby, włączając Kamę. W dodatku będziemy musieli jeszcze raz nająć naszego taksówkarza, żeby wziąć pieczątki wyjazdowe. Zapomnieliśmy już, jak to jest podróżować po krajach nieunijnych - ile to zamieszania i kosztów generuje.
Następnego dnia wybieramy się na pieszą wycieczkę do sąsiedniej mariny, gdzie stacjonują niedawno poznani żeglarze Maria i Brandon ze swoim synkiem Orionem. On jest operatorem filmowym, a ona pediatrą. Opowiadają o swoich przygodach na morzu - poznali się na Antarktydzie i potem wrócili w to miejsce jachtem z półrocznym synkiem. Później kupili kawałek ziemi w Patagonii i mieszkali tam jakiś czas. Jako, że w okolicy nie było żadnego pediatry, Marię często proszono o pomoc, co dało jej pomysł na biznes. Przez stronę www.pediatriaenelviento.com prowadzi konsultacje lekarskie. Jej pacjenci wykupują miesięczny abonament dla dziecka lub rodziny, wspólnie kompletują apteczkę z lekami i testami a później w razie potrzeby odbywają wizyty na wideoczacie. Maria myślała, że jej klientami będą głównie żeglarze, ale okazało się, że taka usługa jest potrzebna również np. na pustyni Atacama. Póki co zatrzymali się w Surinamie, ale wkrótce płyną dalej na południe, bo w styczniu ma przyjść na świat ich córeczka, a chcieliby rodzić w Argentynie.
Skoro już jesteśmy w pełni legalnie wybieramy się na wycieczkę do Paramaribo. Zwiedzanie zaczynamy od bazarów. Najpierw trafiamy na witches' market, gdzie sprzedawane są różne miejscowe medykamenty. Oglądamy pęki ziół, rogi, pancerze żółwi oraz coś na kształt jaj ulepionych z mąki,ale niestety nie mamy pojęcia do czego służą.





Następnie przenosimy się na targ owocowy. Jest teraz sezon na pomelo, ale kupujemy też rambutany, gujawę i brązowe kulki wielkości małego jabłka - są słodkie, ale niewiele poza tym, więc komisyjne uznajemy, że naszym przysmakiem nie zostaną. Bazar polubiliśmy i odwiedzaliśmy częściej, nie zdziwcie się jak na zdjęciach mamy różne ubrania.


Dziś, zaopatrzeni w owoce, ruszamy obejrzeć bazylikę świętego Piotra i Pawła w Paramaribo - największy drewniany budynek na półkuli północnej. Neogotyk w drewnie wygląda dla naszych oczu zaskakująco, ale ogólne wrażenie jest pozytywne.







Po dawce kultury czas na naturę - przechodzimy do pięknego parku palmowego. Miejsce wygląda na bardzo zadbane, ale podobno w nocy lepiej się tu nie pałętać. Na szczęście jest środek dnia, a plac zabaw jest okupowany przez normalne rodziny z dziećmi, więc dołączamy do nich. W uroczych kawiarniach podają pyszną kawę.


Po pół godzinie głód zagania nas do polecanej przez internautów restauracji - rzeczywiście wybór dań nie jest duży, ale wszystko pyszne i niedrogie. Chcemy jeszcze zwiedzić Fort Zeelandia ale niestety, jak wiele instytucji w Surinamie, muzeum jest otwarte tylko do 14:00.
Wracamy do Domburga tak jak przyjechaliśmy, czyli miejscowym busem. Państwowa komunikacja istnieje i działa, ale busów jest mniej niż chętnych więc prywatna inicjatywa ma pole do popisu. Mniej i bardziej wiekowe, fantazyjnie oklejone minibusy wożą chętnych za niewygórowane opłaty. Każdy bus ma wypisane jakieś motto. Najbardziej podobał nam się "Don't bark if you can't bite" ale nie złapaliśmy go na zdjęciu.





Oficjalnie do busa powinno się mieścić 26 lub 30 pasażerów, ale jedzie ile da się radę upchnąć. Zazwyczaj ze względu na upał okna i drzwi pozostają otwarte całą trasę, więc zdarza się, że pasażer stoi przy samych drzwiach, kiedy busik jedzie 60 km na godzinę. Zastanawiamy się jak często ktoś wypada, ale chyba nie za często, bo nikt się nie przejmuje taką sytuacją. Kierowcy umilają sobie i innym podróż głośną muzyką, trąbieniem, a czasem też możliwością obserwacji zwierzątka domowego - w jednym z autobusów mieszka ptaszek w klatce. Jesteśmy mile zaskoczeni uczciwym traktowaniem "jeleni z zagranicy" - wręczamy kierowcy banknot tuż po wejściu do autobusu. Powinniśmy dostać ok 10 zł reszty, a tu nic. Trochę jesteśmy źli, ale orientujemy się, że postąpiliśmy wbrew zwyczajowi, miejscowi płacą przy wysiadaniu, więc trudno, mała strata. Na stacji końcowej czeka nas miła niespodzianka - kierowca jak najbardziej pamiętał, że kasę już dostał i czeka na nas reszta.
Państwowe busy mają jakiś rozkład jazdy, choć udaje się nam znaleźć tylko jego część na stacji w stolicy. O której możemy się spodziewać porannego busa w Domburgu dowiadujemy się od znajomego, bo wywieszone to nigdzie nie jest. Zresztą do rozkładu nie ma się co przywiązywać, bo jak busik jest pełny, to rusza wcześniej, choćby do oficjalnego odjazdu był jeszcze kwadrans. Prywatne busy ruszają w ogóle dopiero wtedy, kiedy są całkowicie wypełnione. Jako, że Domburg jest mały, niewiele co tu jeździ, więc kiedy znajdujemy naszego busa siedzimy grzecznie w środku i pilnujemy naszych foteli. Miejscowi są bardziej wyluzowani - wiele osób wchodzi do busa, zostawia na siedzeniu jakąś torbę i wychodzi. Kiedy pojawia się kierowca, wszyscy nagle stawiają się na miejscu.
Przy kolejnej wizycie w stolicy znów odwiedzamy targ - tym razem udaje się nam upolować jackfruit, który już znamy, lubimy i mniej się cali kleimy po jego pokrojeniu. Na próbę kupujemy star apples.

Naprawdę miłe jest to, że wszyscy sprzedawcy, u których kupujemy, mówią po angielsku i chętnie nam wyjaśniają jak jeść nieznane nam owoce. Na targu jak i w innych miejscach stolicy bywaliśmy tylko w dzień i czuliśmy się 100% bezpiecznie. Raz na targu, gdy jakiś obdartus podszedł prosić o pieniądze, wszyscy sprzedawcy się wzburzyli, że straszy turystę i wygonili go.
Nieco przy tym dziwią ochroniarze z długą bronią przy wszystkich punktach skupu złota. Coś na pewno jest na rzeczy w kraju borykającym się z problemami nielegalnego wydobycia.

Udaje się nam też dotrzeć do Fortu Zeelandia - muzeum jest małe i opisane wyłącznie po holendersku, ale Kamie bardzo się podoba, więc i my jesteśmy zadowoleni.


Surinam jest bardzo pomieszany etnicznie - kiedy zakazano niewolnictwa, holenderscy plantatorzy zaczęli ściągać robotników z Azji - głównie ze swojej ówczesnej kolonii Jawy, Indii i Chin. Przybysze zadomowili się na nowej ziemi i trudno powiedzieć nawet, że są mniejszościami, bo jest ich tylu co Amerindian, Holendrów oraz potomków afrykańskich niewolników. Różne grupy etniczne żyją obok siebie w miarę zgodnie, choć osobno - większość pozostała przy swojej religii i zwyczajach. Zdarzają się mieszane małżeństwa, ale nie tak często jak można by się spodziewać. Efektem tego jest duża liczba niewielkich świątyń hinduistycznych, meczetów i kościołów chrześcijańskich najróżniejszych denominacji rozsianych po całej okolicy.

Korzystamy z okazji i wybieramy się na wycieczkę do największego w Surinamie centrum hinduistycznego - na łąkach nad brzegiem oceanu stoi świątynia i znajduje się miejsce do palenia zwłok. Wilco, nasz sąsiad z łódki opowiadał nam o tym miejscu z entuzjazmem. Rzeczywiście posągów jest tu wiele, bajecznie kolorowe i wielkie. Na palenie zwłok na otwartych stosach nie zostajemy. Miejscowi pokazali nam miejsce (około kilometra od samej świątyni). Podobno palenie odbywa się prawie codziennie poza weekendem o 14:00, jest duchowym przeżyciem, w którym zmarłemu oddawane są różne dary, ale nie chcemy robić widowiska z pogrzebu kogoś, kogo nie znamy (w Google można znaleźć zdjęcia).





Żeby wrócić ze świątyni do centrum Paramaribo musimy przejść parę kilometrów do przystanku autobusowego. Zanim uszliśmy kilkaset metrów zatrzymuje się facet i proponuje podwózkę – jak zaznacza za darmo. Urodził się tutaj, potem wiele lat mieszkał w Egipcie, skąd pochodzi jego ojciec, ale jako dorosły wrócił do Surinamu. Trochę prowadzi zajęcia o islamie dla jednego z meczetów a trochę dorabia jako taksówkarz. Nas podwozi, bo dobroczynność jest obowiązkiem muzułmanina, a on i tak jedzie w tamtą stronę. Jesteśmy mu bardzo wdzięczni, bo oszczędził nam długiego spaceru w upale po drodze bez pobocza.
Pewnego dnia nasz znajomy taksówkarz Hari informuje nas, że wieczorem w Domburgu odbędzie się pokaz samochodów - nie do końca rozumiemy o co chodzi ale ponieważ impreza odbywa się 5 min od mariny, wybieramy się zobaczyć o co chodzi. Okazuje się, że na wystawie jest kilka samochodów sportowych ale clou programu są soundsystemy montowane w samochodach. Można sobie nabyć efektownie podświetlane kolumny, które zajmują cały bagażnik. Tak wyposażonym samochodem staje się na parkingu nad rzeką, otwiera klapę i pozwala się cieszyć muzyką całej okolicy w promieniu wielu kilometrów. Co gorsza na sąsiednie parkingi również przyjeżdżają fani głośnych dźwięków, którzy zazwyczaj mają odmienny gust i puszczają co innego. Zabawa polega na tym kto kogo zagłuszy. Na nasze szczęście w Domburgu te "muzyczne bitwy" odbywają się najwyżej raz w tygodniu, ale na pokaz zjeżdżają ludzie z całej okolicy i z zainteresowaniem oglądają narzędzia do hałasowania.





Kiedy wybieraliśmy się żeglować po dżungli uprzedzono nas, że nocą będziemy słyszeć odgłosy „jakby wrota piekieł się otwarły”. Nie należy jednak panikować, bo to wyjce. Zuza spodziewała się wysokich pisków i wrzasków, tymczasem z nastaniem mroku dżunglę wypełniło basowe buczenie przerywane okrzykami. Kamilka twierdzi, że to dokładnie takie dźwięk jakie wydają dementorzy w filmach o Harrym Potterze. Choć dźwięki roznosiły się na wiele kilometrów nie udało się nam wypatrzeć wrzeszczących zwierzaków. Bardzo się zdziwiliśmy kiedy sprawdziliśmy w internecie jak wyglądają sprawcy. Okazało się, że te małpki są w sumie niewielkie – od 40 do 70 cm.
Nasz pobyt przedłuża się, bo pod koniec sierpnia bilety lotnicze są 2x droższe. Szykujemy jacht do postoju, trochę spacerujemy i mamy coraz więcej znajomych.







Ostatnio częściej pada deszcz, do czego szybko się przyzwyczailiśmy. Widać to też po ilości roślin wypływających z kanałów do rzeki.



Gdy wyjedziemy naszym "drugim domem" zajmie sie Wilco, ktory na stałe mieszka tu na swojej łódce. A my za kilka dni wsiadamy w samolot.



Comments